2 marca, wieczór
Szklana kula mnie nienawidzi. To jedyne racjonalne wyjaśnienie, jakie potrafię znaleźć po tych dniach bezowocnych prób. Tarot przyszedł naturalnie, wahadełko było intuicyjne, a kamienie wróżebne – mimo swojej intensywności – odpowiedziały na moje pytania. Ale szklana kula? Hypatia opisywała je jako „narzędzie do kontemplacji głębszej przyszłości”, dla mnie jednak pozostało jedynie bryłą szkła, ozdobną i drogą, lecz nic więcej.
Patrzę w nią, jak instruują zapiski – oczyść umysł, skup wzrok na centrum, pozwól, by obrazy przyszły same. Ale wszystko, co widzę, to odbicie mojej własnej twarzy, zniekształcone przez zakrzywienie szkła, i migotanie świec, które paliłem wokół dla „poprawy koncentracji”. Siedem świec – dokładnie tyle, ile zalecała Hypatia w swoich notatkach – ustawionych w okręgu według punktów kardynalnych i pośrednich kierunków. Coś jest w tym, by używać dawniejszych sposobów oświetlenia, gdy przychodzi do korzystania z dawniejszych technik wróżenia – z jakiejś przyczyny te dwie rzeczy muszą być kompatybilne. Płomień świecy drży, waha się, żyje własnym życiem – może właśnie ta niepewność rezonuje z niepewnością przyszłości? Na razie jednak nie miałem dość czasu, by roztrząsać te hipotezy, zapisałem sobie ją więc na listę problemów i zagadnień dla przyszłego mnie.
Próbowałem patrzenia w kulę o różnych porach dnia. O świcie, gdy pierwsze promienie słońca wślizgiwały się przez okno mojego gabinetu, malując wszystko na złoto i róż. W południe, w pełnym blasku dnia, gdy światło było najintensywniejsze i najpewniejsze. O zmierzchu, w tym magicznym czasie między dniem a nocą, gdy – według Hypatii – granice między światami są najcieńsze. W głębi nocy, przy samym tylko blasku świec i księżyca, gdy cisza była tak gęsta, że słyszałem bicie własnego serca. Próbowałem też i w różnych miejscach – w obserwatorium, w swojej komnacie, w bibliotece, nawet raz na korytarzu. Próbowałem różnych pytań – ogólnych („Co przyniesie jutro?”), szczegółowych („Czy znajdę następny dziennik Hypatii?”), osobistych („Kim naprawdę jestem?”), abstrakcyjnych („Jaka jest natura czasu?”).
Na próżno.
I to jest frustrujące w sposób, którego nie potrafię w pełni opisać, bo z każdą inną techniką czułem postęp, nawet jeśli był wolny, początkowo niewielki, to czułem jak coś się rozwija, jak mój dar odpowiada, rozciąga się, budzi. Z tarotem było jak z uczeniem się nowego języka – początkowo niezrozumiałe symbole powoli nabierały znaczenia, układały się w narracje, opowiadały historie. Z wahadełkiem było jak z rozwijaniem atroficznego zmysłu – najpierw ledwo wyczuwalne drgnięcia, potem coraz wyraźniejsze odpowiedzi. Nawet kamienie wróżebne, mimo że wymagały ode mnie wejścia w stan głębokiej medytacji, który na początku wydawał się niemożliwy do osiągnięcia, ostatecznie ustąpiły, otworzyły się, wpuściły mnie do swoich tajemnic. Ale szklana kula pozostaje martwa, zimna, obojętna.
Może po prostu nie jestem do niej stworzony? Hypatia wspominała, że niektóre narzędzia „rezonują” z niektórymi jasnowidzącymi bardziej niż inne. Isabella miała szczególną więź z tarotem, Celestyna preferowała wahadełko, Estrella pisała głównie o szklanej kuli i wodzie lustrzanej. Może ja jestem po prostu... osobą od kamieni i wahadełka?
To brzmi absurdalnie, nawet w mojej głowie. „Osoba od kamieni i wahadełka”. Jak gdybym wybierał specjalizację na uniwersytecie…
6 marca, popołudnie
Postanowiłem odpuścić sobie szklaną kulę, przynajmniej na jakiś czas. Przynosi mi jedynie frustrację i nie czuję, bym posuwał się naprzód. Czasem tak się zdarza w matematyce, że człowiek boryka się z trudnym problemem, nie może sobie z nim poradzić, lecz gdy coś takiego mi się przytrafi, przynajmniej staram się jakoś podejść do tego rozwiązania, zaatakować zamek z innej strony, poszukać gdzieś pomocy… Tym razem jednak nie dano mi tej możliwości, na wstępie otrzymałem twarde i stanowcze „nie”. Może wrócę do kuli później, gdy będę bardziej doświadczony, ale teraz... teraz potrzebuję skupić się na tym, co działa.
Dziś rano spędziłem dwie godziny na praktyce z wahadełkiem. Elara wchodzi na wyżyny kreatywności, ukrywając przede mną przedmioty – nie raz byłem zmuszony dostać się do miejsc będących nie tylko nieoczywistą lokalizacją przedmiotu (książka odnaleziona w jednej z lodówek w kuchni części konferencyjnej zamku), ale takich autentycznie trudnych do dostania się (widelec znaleziony w szybie wentylacyjnym).
To może wydawać się głupie, ale Hypatia pisała, że najlepszy sposób na rozwinięcie daru to regularna, systematyczna praktyka, nawet jeśli początkowo wydaje się trywialna. I miała rację. Za każdym razem, gdy wahadełko prowadzi mnie do ukrytego przedmiotu, czuję jak coś we mnie... rozluźnia się. Jakby mięsień, który przez lata był napięty, powoli się rozciąga. Jakby mój umysł uczył się ufać temu, co czuję, zamiast ciągle to kwestionować.
To fascynujące z matematycznego punktu widzenia – to nie jest magia w sensie „zaklęcie sprawia, że coś się dzieje”. To jest raczej... amplifikacja? Wahadełko nie zna przecież odpowiedzi. Odpowiedź jest we mnie, gdzieś głęboko, w tej części, która zawsze „wiedziała”, ale nie potrafiła przekazać tej wiedzy świadomemu umysłowi. Wahadełko jest tylko interfejsem. Narzędziem do komunikacji między intuicją a świadomością.
Po południu zszedłem do miasteczka u podnóża góry, pierwszy raz od przyjazdu. Zajęło mi to ponad godzinę samochodem, te górskie serpentyny są po prostu mordercze, ale potrzebowałem... nie wiem. Normalności? Kontaktu z ludźmi, którzy nie są personelem centrum konferencyjnego?
Lucerna jest mała, raczej turystyczna – centrum wciąż zdobią starodawne, malowane kamienice, jest parę muzeów, a komunikacja miejska składa się w głównej mierze z krótkich, krągłych autobusów orbitujących wokół dworca kolejowego. Spacerowałem trochę, mijając grupy wycieczek, rodziny z dziećmi i starsze osoby, zażywające spokojnego słońca w środku dnia. Co prawda zima nie odpuszcza, lecz tutaj, w dolinie, jest niepodobna do swego gniewu tam, wysoko w górach – wokół leży puchaty, biały śnieg, a niebo jest czyste, pozbawione chociaż jednej chmurki.
Kupiłem kilka rzeczy – ilustrowany przewodnik po okolicy, małą pozytywkę w gwiazdki i kozice. Usiadłem w kawiarni – Café Stella, co wydało mi się odpowiednim zbiegiem okoliczności – czekając na gorącą czekoladę. Wnętrze było przytulne, ciepłe, pachnące cynamonem i kawą, z drewnianymi stołami wypolerowanymi przez dekady użytkowania i miedzianymi lampami rzucającymi miękkie, złote światło. Właścicielka – starsza kobieta, półelfka, z siwymi włosami splecionymi w warkocz – zagadała mnie, pytając skąd jestem i co robię w Lucernie.
Powiedziałem prawdę. Przynajmniej jej część.
— Badam historię rodziny. Mój ród kiedyś tu mieszkał.
— D'Arienzo? — zapytała, a gdy kiwnąłem głową, jej twarz rozjaśniła się. — Ach! Dawno żaden D'Arienzo nas nie odwiedził. Ostatni raz... och, to musiało być… ze sześćdziesiąt lat temu? Może więcej. Pani się na pewno cieszy.
— Pani? — zapytałem.
— Elara. Recepcjonistka w Castello Stellato. To jej pradziadek był zarządcą posiadłości, zanim pana rodzina sprzedała większość ziemi i przekształciła zamek w centrum konferencyjne. Wciąż czuje się... no, odpowiedzialna, można powiedzieć. Za Castello. Za historię. Jej rodzina służyła D'Arienzo przez pokolenia, wie pan. To więź, której się tak łatwo nie zrywa.
To wyjaśnia, dlaczego Elara była tak pomocna. I dlaczego patrzyła na mnie z taką mieszaniną ciekawości i czegoś, co mogło być nostalgią. Nie byłem dla niej tylko kolejnym gościem centrum konferencyjnego, bardziej echem przeszłości, żywym łącznikiem z czasami, które jej rodzina wciąż pamięta i szanuje.
Wróciłem do Castello przed zmierzchem, niosąc zakupy i dziwne uczucie... połączenia? Jakbym nie był już tylko obcym badaczem, ale częścią czegoś większego – historii tego miejsca, częścią tej góry, zamku, tej zimy, która na szczycie nigdy się nie kończy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz