11 listopada 2025

Od Theo – Linia

Theo siedział na plastikowym krzesełku, nóżki swobodnie dyndały w powietrzu. W rączkach trzymał figurkę goldena retrievera. To była jego ulubiona rasa piesków. Były urocze, miały puszystą, złotą sierść i ciepłe spojrzenie. Zawsze chętnie się bawiły, a do tego szybko uczyły się komend. Chłopiec usłyszał gdzieś, że w wielu przypadkach pies był podobny do właściciela i na odwrót. Myślał, że sam trochę przypominał takiego goldena. Może jego włosy były ciut ciemniejsze, ale poza tym reszta się zgadzała. Też chętnie się bawił, poznawał otaczający świat.
Podniósł główkę, zerknął w stronę okna. Zmierzył wzrokiem widoczne gałęzie drzewa, po których skakały mazurki. Ptaszki tego gatunku większość ludzi błędnie nazywała wróblami. Trudno się dziwić, ponieważ oba te gatunki były na pierwszy rzut oka bardzo do siebie podobne, ludzie często je mylili, ale istniały dwie cechy z łatwością je odróżniające. Wróble wyglądały różnie zależnie od płci, samiczki miały mniej wyraźne upierzenie jak większość samic w świecie zwierząt. To samce wróbla były mylone z mazurkami, które nie miały dymorfizmu płciowego. Mazurki jednak na swoich szarych policzkach miały charakterystyczne czarne plamki. Jedna rzecz, ale całkiem wyraźna, więc nie trzeba było długo im się przyglądać, żeby rozpoznać.
Przyroda była taka ciekawa, mógł dowiedzieć się o niej tylu rzeczy. Ciągnęła go jej różnorodność, a zarazem podobieństwa. Z jednej strony natura wymyśliła tak odmienne od siebie sposoby na przetrwanie, a z drugiej zupełnie dwie różne grupy organizmów niezależnie od siebie wykształciła podobne mechanizmy. Zawsze chodziło o jak najlepsze przystosowanie się do warunków panujących w danym ekosystemie, każdy jednak miał jakąś swoją metodę. Gdy czegoś brakowało lub coś było niemożliwe, pojawiały się zamienniki. Ci, którzy nie mogli sami pozyskać potrzebnych substancji, pobierali je od tych, którzy już mieli. Nawet to zostało podzielone na różne taktyki: symbioza, mutualizm, drapieżnictwo czy pasożytnictwo.
To ostatnie z reguły najgorzej się innym kojarzyło. Myśleli o pasożytach ludzkich typu tasiemiec albo tych roślinnych jak na przykład zarazy. Pasożyty potrafiły być bardzo groźne, zwłaszcza niewykryte, mogły doprowadzić do śmierci żywiciela, to fakt. Tyle że nie o to im chodziło. Tak naprawdę żaden pasożyt nie miał na celu zabijania. A robiły to, co robiły, bo... tak potrafiły. Takie rozwiązanie znalazła dla nich ewolucja w starciu ze światem.
Zabrał wzrok z okna, żeby spojrzeć na znajdujące się przed nim drzwi. Prowadziły one do gabinetu doktora, którego już parę razy widział. Tata go zabierał na badania. Trochę nie rozumiał dlaczego. Z tego, co wiedział, do lekarza chodzili tylko chorzy, a jemu nic nie dolegało. Pytał już tatę, ale ten nie dawał jasnych odpowiedzi. Może nie chciał go martwić? Tyle że jego martwiła niewiedza. Ani tata, ani lekarz, nie chcieli mu powiedzieć, na co były te badania. Nawet teraz zostawiono go samego w poczekalni, podczas gdy tamci rozmawiali sami. Z początku próbował przyłożeniem ucha do drzwi podsłuchać, ale niestety nie dawało to efektów. Mówili za cicho.
Siedział zatem na jednym z krzesełek, obracając w rączkach psią figurkę. W pewnym momencie dosiadła się jakaś młoda pani i postanowiła go zagadać. Również czekała w kolejce, ale do innego doktora. Zapytała o zabawkę, a potem pokazała swoją – do torby miała przypiętego na łańcuszku czerwonowłosego chłopaka w czarnej bluzie z kapturem na głowie i różowym balonem z gumy na ustach. Powiedziała, że przynosi on jej szczęście.
— Twój piesek też przynosi ci szczęście? — spytała.
— Tak — odpowiedział Theo. — Pewnego dnia będę miał prawdziwego. Tata obiecał, że jak podrosnę, to dostanę.
— Masz kochającego tatę. — Uśmiechnęła się ciepło.
Chwilę później pani została wezwana przez lekarza. Pożegnała się z chłopcem, po czym poszła. Theo znowu pozostał sam.
Wreszcie drzwi gabinetu przed nim otworzyły się, ujawniając wyczekiwanego tatę; wyszedł na korytarz, wykonał głęboki wdech. Theo podniósł na niego wzrok, małe usta wykrzywiły się w uśmiechu. Złapał mocno figurkę do jednej rączki, następnie zeskoczył z krzesełka, żeby znaleźć się tuż koło rodzica.
— Co doktor powiedział? — zapytał. — Po co były te badania?
Tata popatrzył na niego – widząc jego minę, chłopiec powstrzymał kolejne pytanie. Rodzic miał spuszczone nieco powieki, brwi niżej niż zazwyczaj, kąciki ust również pociągnięte w dół. Był... smutny. Ale dlaczego? Co się stało? Czy doktor powiedział coś niedobrego?
— Czy jestem chory?
Zaczął paluszkami gładzić twardą powierzchnię pieska. Mimo drobnych linii imitujących sierść nie był on puszysty ani chociażby miękki w dotyku.
Rodzic spoglądał na syna o te kilka sekund za długo, nim w końcu powiedział:
— Nie. Nie jesteś chory.
— To czemu jesteś smutny?
— Po prostu... jestem zmęczony.
Krótko potem dodał, że już pora iść. Ruszyli korytarzem w stronę wyjścia, Theo znalazł się przy tacie, żeby złapać go za rękę. Paluszki ledwo musnęły skórę, jak ona nagle zniknęła z zasięgu. Chłopiec podniósł głowę, ujrzał znacznie większą dłoń wyżej, blisko klatki piersiowej rodzica. Oboje przystanęli, przyjrzeli się sobie nawzajem. Tata nic nie mówił, oczami błądził po sylwetce dziecka, tak jak to robiły małe ssaki, gdy z ukrycia obserwowały te większe. Zdziwiło to chłopca, ponieważ to on był tym o wiele mniejszym. Już miał pytać, ale wtedy usłyszał:
— Chodźmy.
Palce dużej dłoni spoczęły na jego okrytych bluzką i cienką kurtką plecach. Theo bez słowa kontynuował chód.
Jeszcze nie wiedział, że to był dopiero początek pojawienia się między nim a ojcem linii, która oddzieli ich od siebie na lata.
Jeśli nie na zawsze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz