Izba wypełniła się zapachem surowego mięsa i świeżo przyniesionych warzyw, dominując woń suszących się pod sufitem ziół, wiszących na krokwi niczym amulety chroniące domowy mir. Na kuchennym stole rozlewał się chaos dopiero co opłukanych warzyw, wciąż czekających na obranie i pokrojenie. Mama Janka zaś zajmowała się kurą. Tego ranka kura dostała od niej wprawną, czerwoną wstążeczkę, pierze leżało już w worku, teraz zaś zostało kurę pokroić i sprawić jej przykładną kąpiel w towarzystwie ziół i warzyw. Rosół miał gotować się długo, lecz każda minuta była warta swojej ceny, bo jak mama ugotowała rosół, to nigdzie na świecie nie było lepszego.
Ktoś jednak naprawdę nie lubił czekać, szczególnie na jedzenie.
— Mamuś, głodny jestem — zamarudził mały Janek.
Matka przerwała ostrzenie noża, metaliczny zgrzyt ucichł na moment, gdy kobieta popatrzyła na ledwie dorastającego do stołu synka.
— Wiem, Jasiu, wiem. Ale musisz jeszcze poczekać — odparła, wracając do swego zajęcia. Jasio nie odrywał wzroku od martwej kury.
— Ale ja jestem głodny już! Teraz! — Chłopiec tupnął nóżką aż drewno jęknęło. W dziecięcym głosie brzmiała ta typowa dla jego wieku, nieznosząca sprzeciwu determinacja.
Matka odłożyła w końcu osełkę, podeszła do Janka, pogłaskała rude loczki.
— Wstawię rosół, to zaraz coś ci ze spiżarki przyniosę, co? Będziesz chciał?
Janek pokręcił głową.
— Chcę kurę.
— Kurka będzie jak się rosołek ugotuje — powiedziała mama. — Może chleba ze smalcem chcesz, co? Zjadłbyś pajdę? Taką z solą i ogórkiem? A może boczku wędzonego z jajkiem będziesz chciał?
Jasio był jednak tego dnia małą marudą. Wydął wargi, wygiął je w podkówkę, popatrzył tęsknym wzrokiem na martwą kurę i mruknął coś pod nosem, zgadzając się niechętnie na ten chleb ze smalcem. Odsunął się od stołu, przysiadł na zydelku przy grzejącym się powoli piecu.
Wtem od strony obejścia dobiegło ich wołanie.
— Hej, sąsiadko! Jesteście?
Matka Janka uniosła głowę, westchnęła, a uśmiech zniknął na moment.
— A idźże, kobieto, daj żyć — mruknęła do siebie, lecz zaraz otarła ręce w fartuch i ruszyła do drzwi. — Zaraz wracam, Jasiu. Poczekaj tu na mnie grzecznie i nigdzie się nie ruszaj.
Matka wyszła, podeszła do Stěpanovej, jej wzrok mimowolnie uciekł do policzka kobiety. Ta dostrzegła spojrzenie, uniosła dłoń, by dotknąć płytkiego, czerwonego zadrapania, jakby jakiś kot niecnota nie życzył sobie bycia przez nią głaskanym. Zrobiło się niezręcznie.
— Co was sprowadza? — spytała matka Janka, poprawiając fartuch.
— A, tak przechodziłam, to oddać chciałam, co żem pożyczyła.
To powiedziawszy wyciągnęła z fartucha metalową obręcz. Mama Janka odebrała swój tamborek, lekkie niedowierzanie malowało się na twarzy.
— Jak pożyczam, to oddaję — obruszyła się Stěpanova, lecz zaraz się uśmiechnęła, choć uśmiech ten krył smutek. — A z was to przykładna kobieta jest, pewnie nawet, jak bym nie oddała, to byście mi za złe nie miały.
Mama Janka obróciła tamborek w dłoniach, przesunęła kciukiem po jakiejś nowej rysie.
— E tam, ja przykładna… — ucichła, spojrzenie znów wróciło do podrapanego policzka. — Co w domu?
Stěpanova westchnęła ciężko.
— No, znowu mnie z domu wygoniła, ale do wieczora jej przejdzie. Tak myślę, że przejdzie. — Zamilkła, zatknęła kciuki za pas. — Z nią to jest tak, że jak dobrze, to miód i maliny, rusałka, nie kobieta. Ale jak się jej coś nie spodoba, to jakby czart w nią wstąpił i piorun w chałupę strzelił! Wtedy to nie ma co zbierać. Dzisiaj poszło o to, że koza nasza dała dyla. Nie pierwszy raz, wróci pewnie sama, albo ją na obejściu u Hajków znajdę, no to żem się pośmiała, że znów zwiedzać świat ten czort stary poszedł, a moja mi na to, żebym sama se tej kozy teraz szukała, i buch mnie szmatą i pazurem.
— Ciężki taki żywot — odezwała się po chwili mama Janka.
— Lżej kamienie w polu zbierać — przyznała Stěpanova, rozglądając się po ich obejściu. — A wy to zawsze tacy zgodni. Twój chłop cichy, robotny, ty spokojna, gospodarna. Dzieciak chyba też się wam udał, co? Patrzę na was i myślę, że dobrze tu u was. Szczęśliwi jesteście.
Matka Janka uśmiechnęła się lekko, splotła dłonie. Prawda, zgodni byli z ojcem, Jasio im się udał, lecz ludzie widzieli jedynie powierzchnię, jedynie to, co łatwo było dostrzec. Jak przy patrzeniu na ładną koszulę, widzieli haftowane kwiatki, nie widzieli jednak pokłutych igłą palców, zmęczonych oczu i zdrętwiałego od pochylania się nad robótką karku. Kobieta pomyślała o pełni księżyca, o strachu tak wielkim, że aż paraliżującym, i o tym małym, rudym chłopcu, ich wielkiej tajemnicy, wokół której wszystko się kręciło.
— Szczęście to ciężka praca, Stěpanova. Jak wszystko inne — odparła w końcu. — A wy się obie pogodzicie. Zawsze się godzicie.
— Pewnie, że się pogodzimy. Wrócę z tą upartą kozą, przyniosę mojej kwiatków z łąki i znów będzie dobrze. Do następnego razu. Ale czasem to już sił brakuje. — Stěpanova wzruszyła ramionami. — No nic, taki żywot, człowiek nie poradzi. Już już tu nie truję, idę po to nasze rogate utrapienie. Trzymajcie się, sąsiadko.
— I wy się trzymajcie, Stěpanova.
Odprowadziła ją wzrokiem, jak idzie wzdłuż drogi, powłóczając trochę nogami, a gdy odeszła spory kawałek, mama Janka wróciła do izby.
Oddech uwiązł w jej piersi.
— Jasio…?
Jej syn siedział w kucki na blacie, przód koszuli tonął w krwawej czerwieni, tak samo jak spodenki i te drobne, bose stopy. W kuchni nie pachniało już warzywami, nie pachniało ziołami ani jedzeniem – wszystko zdominowała mocna, metaliczna woń rozlanej wokół krwi. Janek oblizał umorusane po sam nos usta, wsadził palec do buzi, spomiędzy zębów wyciągnął odłamek kurzej kości. Popatrzył na matkę, zamrugał, te żółte ślepia jakoś dziwnie lśniły.
— Wróciłaś.
— Jasiu… Jasiu, coś ty zrobił? — spytała kobieta ledwie słyszalnie.
— Głodny byłem, mamuś — odpowiedział Janek z mrożącą krew w żyłach prostotą. — A jak jestem głodny, to nie mogę czekać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz