Przed nimi novendyjska metropolia nie zwalniała swego żywego tętna, mimo iż słońce malowało niebo oranżem, jak obraz ostatniego wspomnienia, zanim zniknie na dobre, by powrócić ponownie następnego dnia. Rytm życia stepów wpojony Muunokhoi wciąż z trudem akceptował ten stan rzeczy, przyzwyczajony do kóz, którymi należy zająć się przed zmrokiem, do koni, które trzeba w czasie przepędzić na dalsze pastwisko. Może dlatego właśnie obrzeża miasta, często swojskie w swojej naturze, działały kojąco na nią, równie senne o tej porze, ciche, gdy nie zostało po zachodzie słońca nic więcej do zrobienia. Ochmaa Khatun przystanęła na polanie niedaleko paru domostw, parsknęła ciężko, niezdrowo.
Sergeseny, potężne duchy zamieszkujące Krainę Nieba, nie były stworzone do życia w cieniu nocy. Ze słońca czerpały swą siłę, płonęły żywo niczym niepowstrzymana pożoga w jego świetle, wypalając do reszty dane im przez Ciało Arataana umiejętności. Lecz gdy tylko słońce umierało, a rodził się księżyc, one także musiały odejść wedle harmonii łączącej ziemię i niebo. Muno pogładziła gniadą szyję, ciepłą niczym żar wypalającego się ogniska. Czuła pod palcami pracujące z coraz większym trudem mięśnie, czuła przez ich więź, jak duch klaczy rwie się już do Krainy Nieba, niezdolny pozostać w tej pękającej, fizycznej powłoce. Szamanka płynnym ruchem zsiadła z konia, wylądowało miękko w gęstej trawie polany.
Spędziły cały ranek w podróży, galopując do mniejszej miejscowości, gdzie parę szkół zgłosiło się do ambasady z prośbą o zajęcia dla dzieci z szamanką Wielkich Równin. Wiele placówek edukacyjnych interesowało się takim urozmaiceniem kulturowym, Muunokhoi zaś chętnie jeździła tam, gdzie tylko ją chcieli, sypiąc obficie sproszkowanym, wietrznym kryształem w popioły swego Sergesena, by zwiększyć szybkość i lekkość rumaka. Naturalnie mogła dojechać w wiele miejsc pociągami albo autobusami, ale żadnemu ze środków publicznej komunikacji nie ufała tak, jak Khatun. Niebiański wierzchowiec nigdy nie miał opóźnień, nie to co te metalowe puszki z siedzeniami.
Szamanka, nie odrywając dłoni od ciała klaczy, powoli stanęła przed jej łbem. Palce zatopiły się w długiej, czarnej grzywce, wyrównały sierść na charakterystycznym, białym pysku. Kathun oddychała nierówno, jej boki drżały. Przepaliła się przez to ciało bardzo szybko, pozwalając swej szamance zasmakować uwalniającego, dzikiego galopu w drodze powrotnej do domu, jednak ceną za taką wolność była śmierć wraz z samym zachodem. Muunokhoi przyłożyła czoło do jej czoła, zamknęła oczy, wsłuchując się w bicie gorejącego mocą serca wierzchowca.
— Dziękuję ci za wiatr, wielka i potężna Ochmaa Kathun, którym smagnęłaś mą duszę — zaczęła cicho Muunokhoi, pozwalając chrapom klaczy wypełnić jej dłonie, wtulić się w swoją ostatnią ostoję przed nieuniknionym. — Dziękuję ci za grzbiet, nieposkromiony duchu Nieba, który niósł mnie niestrudzenie przez obce ziemie. Dziękuję ci za życie, przewodniczko Niebiańskiego Stada, które tchnęłaś w te popioły na me żądanie.
Podzięki szamanki nie były pustymi słowami – szły głęboko z wnętrza, doceniając dobro, którym ją obdarzono, niosły w sobie siłę wdzięczności i potęgę empatii do najmniejszej duszy zamieszkującej świat. Jej głos zawibrował siłą Kathun odpowiadającej na szczerość szamanki. Klacz przyjęła ją, pozwoliła kontynuować rytuał.
Muunokhoi przechodziła przez to nie wiedzieć który już raz, lecz jej szacunek do tej chwili jedynie rósł wraz z wiekiem, zacieśniał jej więź z Sergesenem i tworzył ją mocną niczym struna zaklętego instrumentu szamana. Było piękno w ufności, z jaką zwierzę tak potężne ciałem oraz duchem, stało przed nią niewzruszone, gdy to zaraz jego krew miała się polać, piękno w łagodności, z jaką Kathun zamknęła oczy, wtulając pysk w jej wolne palce. Szamanka wyciągnęła ze skórzanej pochwy przy pasie gładkie ostrze łapiące pierwsze lśnienie księżyca. Kościana rączka, wyrzeźbiona ze szczątek największego jelenia, którego Muunokhoi upolowała, leżała dobrze w jej spokojnej dłoni.
— Teraz ja odwdzięczę ci się za tę dobroć, uwalniając twego ducha, by biegł wolno po Krainie Nieba, nim znów się spotkamy.
Ochmaa Kathun zarżała cicho. Nie poruszyła się, gdy szamanka stanęła bliżej jej łba. Miękkie uszy trwały postawione, wsłuchane w słowa utulające ją jak do snu. Muno ułożyła usta na grzbiecie szlachetnego nosa, wyrecytowała szamańskie pożegnanie, a jej wargi poruszały się z delikatnością falujących, złotych traw.
— Bo nie ma strachu w śmierci, która nie jest końcem, a dłonie przeznaczenia wskażą nam drogę ku sobie, na Ziemi bądź w Niebie.
Muunokhoi zaparła się i pchnęła ostrze w stronę nieboskłonu, prosto przez gardło konia.
Nawet w śmierci Ochmaa Kathun była najdostojniejszym zwierzęciem, jakie przyszło szamance oglądać. Żaden kwik nie wydostał się z jej pyska, gdy dobrze znana dłoń przebijała witalne połączenia w ciele. Gorąca krew, blisko granicy poparzenia, którego ludzka skóra by już nie wytrzymała, spłynęła grubym strumieniem na przedramię Muunokhoi. Żelazisty zapach, zmieszany z dymem palącego się od wnętrza ciała, drapał ją w nozdrza swą intensywnością, lecz szamanka nie odsunęła się, nie zakryła twarzy, patrząc, jak posoka pokrywa jej ramię, a dusza w rybich oczach klaczy gna ku innemu światu. Silne nogi ugięły się pod nią, wpierw przednie, potem tylne, Muno zaś nie puściła ani jej łba, ani ostrza, opadając na ziemię wraz z umierającym wierzchowcem. Kathun z gracją ułożyła się na boku.
A potem odetchnęła ostatni raz i stanęła w płomieniach.
Dopiero wtedy Muunokhoi przesunęła się w tył. Krew Sergesena człowiek mógł jeszcze znieść, lecz płomienie jego zmieniającego się w popioły ciała już nie. Pożoga wybuchła wpierw w sercu, następnie w wątrobie, rozprzestrzeniając się po dumnym grzbiecie i umięśnionej szyi. Muunokhoi oglądała czerwone iskry wirujące na wietrze niczym płatki śniegu, wnoszące się ponad pióropusz ognia tak jak dusza klaczy pozostawiała swą śmiertelną powłokę, by powrócić do swego stada.
Jasny blask jej śmierci pozostawiał umysł oczyszczonym. Kontemplując istnienie, które właśnie przeminęło, by powrócić silniejsze, Muunokhoi przypominała sobie, dlaczego Sergeseny były jej największą inspiracją w życiu. Pragnęła tak jak one stawać się lepszą każdego dnia, powstawać z popiołów i dokonywać niemożliwego, nawet jeśli na koniec tego wszystkiego jej ciało miały strawić płomienie od środka.
— Błogosławiony niech będzie tętent twych kopyt, Ochmaa Kathun — wypowiedziały w ciszy polany Muunokhoi. Podniosła się, otworzyła specjalny pojemnik obity owczą skórą i przystąpiła do zbierania popiołów Sergesena.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz