13 listopada 2025

Od Dantego – Para

Kwiaty poczęły więdnąć, niezastąpione przez nowe bukiety. Słodkości rozeszły się po znajomych, aż została pusta półka. Nie wiedząc, co lepszego zrobić z liścikami, Sappho je zwyczajnie wyrzuciła, stawiając kropkę w połowie strony, która nigdy nie miała w planie stać się pełnym rozdziałem. Jednak uśmiechała się na myśl o Latinim, o wymienionych między nimi słowach w tej subtelnej grze pozorów. Czy żałowała? Może trochę. Podobał jej się Brunetto, ze swoją drapieżnością przełamaną czarującą aurą arystokraty, lecz potrzebowała nieco więcej, żeby rzucić mu się na szyję.
Zza delikatnie uchylonych drzwi balkonu noc mruczała do niej ciepłym wiatrem i śmiechem miasta, utulając ją znajomymi odgłosami do snu. Przerzuciła ostatnią stronę przed końcem książki, gotowa doczytać ją i zagrzebać się do reszty w pościeli. Już odzwyczajona od otwierania drzwi licznym kurierom, prawie wypuściła lekturę z dłoni, gdy mocne pukanie dobiegło ją od drzwi wejściowych.
O tej porze…?, pomyślała przelotnie, odrzuciwszy kołdrę na bok. Zarzuciła satynowy szlafrok na ramiona, ruszyła korytarzem. W jej głowie urodziła się bardzo głupia myśl, związana z cieniem przybierającym kształt szerokich ramion, nocą otulającą je niczym drugi płaszcz. Nie istniał powód, dla którego to właśnie on miałby stać u jej progu.
A jednak. Gdy spojrzała przez wizjer, charakterystyczny półuśmiech Latiniego pojawił się w zniekształconej optycznie formie.
— Pan Latini — odezwała się cicho, w ledwie krytym niedowierzaniu, otworzywszy drzwi. Brunetto nie trzymał ani kwiatów, ani żadnego innego drobiazgu. Splótł puste dłonie przed sobą. Ale w mroźnym błękicie nie było śladu pokory.
— Przyszedłem porozmawiać — odrzekł z rozkosznym uśmiechem łagodzącym wydźwięk bezdyskusyjnych słów. Sappho, wciąż zbyt wybita z rytmu przez nieoczekiwaną wizytę, pod wpływem chwili odsunęła się na bok, wpuszczając go. Brunetto wykorzystał okazję i już zaraz korytarz wokół niej wypełnił się zapachem drogich perfum, podszytym czymś metalicznym.
Latini nigdy nie był w jej mieszkaniu, lecz kroczył po nim jak po własnej posiadłości, bez wahania wchodząc do salonu. Nie wiedzieć kiedy zdążył rozsiąść się na niewielkiej kanapie, czekając, jakby to ona pełniła rolę gościa łaskawie dopuszczonego do gospodarza. Pozbierała się z lekkiego szoku, nim przysiadła na wolnym miejscu w poduszkach. Latini przyszedł osobiście. Pchnął furtkę, którą ona prawie zamknęła mu przed nosem, a to znaczyło, że jego puste dłonie były jedynie prostym gestem. Nie fatygowałby się sam, gdyby nie trzymał w ręce czegoś mocnego.
Nie zapaliła lampki w pomieszczeniu. W prawie całkowitych ciemnościach utrzymywała jego spojrzenie, zahipnotyzowana mocniej mroźnym błękitem obramowanym mrokiem, niż była gotowa przyznać.
— Nie sądziłam, że jeszcze pana ujrzę — powiedziała w końcu, potrzebując przerwać tę ciszę czymkolwiek, przerwać ten bezruch przyciągający ją do lodowatych głębin. Brunetto jednak dalej milczał, może próbował wyczytać z niej, czy była to prawda. Albo jak bardzo chciała, żeby to była prawda. Nie pozwoliła mu zupełnie zajrzeć za zasłonę sztormowych fal jej niebieskich oczu. Nie mogła przyznać się do tej spragnionej ciekawości, którą pojawienie się nieoczekiwanego gościa wywołało.
— Sposób, w jaki pożegnaliśmy się ostatnio, mnie nie cieszył — odparł Latini.
— Dlaczego?
— Nie doceniłem cię. Ani tego, czego pragniesz. — Przyzwyczaiła się nieco do ciemności, zobaczyła, jak wampir przekrzywia nieznacznie głowę. — Widzisz, mam talent do rozumienia pragnień ludzi i odpowiadania na nie. Tym razem jednak pospieszyłem się w swej ocenie, dałem się ponieść pierwszym, naturalnym skojarzeniom.
Sappho pozwoliła sobie na prychnięcie, ciche i ślące bardzo konkretną wiadomość. Gdyby interesowały ją wymówki, nalałaby sobie kieliszek wina i spędziła resztę nocy, wysłuchując pięknie okrągłych słów mówiących o wszystkim, tylko nie na temat. Raczyłaby się głosem Latiniego jak harmonią koncertu smyczkowego, doskonale świadoma, że na koniec zgodzi się bez wahania na cokolwiek, co Brunetto powie.
— Panie Latini, skoro pan tu jest, to znaczy, że przemyślał pan tę kwestię — stwierdziła otwarcie, przyglądając się rozbłyskowi rozbawienia w błękicie. — Powiedz mi, czego pragnę? I odpowiedz sobie na pytanie, czy potrafisz mi to dać?
Przysunął się. Wystarczyło, aby ich kolana się zetknęły, a ona ujrzała lepiej zarys jego szczęki, choć wciąż nie do końca. Brunetto stanowił jedność z napierającym na nią zewsząd mrokiem.
— Zapraszam cię na przyjęcie, Sappho — wymruczał.
Niezwykle błaha propozycja wywołała jej wahanie. A potem przypomniała sobie, z kim rozmawia i umyślnie połknęła haczyk, nie mogąc odwrócić wzroku od Latiniego.
— Jakie przyjęcie?
— Ekskluzywne i wyjątkowe. — Nawet nie zobaczyła, gdy jego dłoń wyciągnęła się ku niej, musnęła nadgarstek, spoczęła na smukłych palcach. — Chciałaś czegoś prawdziwego ode mnie, czegoś wartościowego, więc właśnie oferuję ci możliwość poznania strony, której szersza publika nie zna. Wszyscy kochają szerokie uśmiechy, lecz nikt nie lubi patrzeć, jak kły w tym uśmiechu skąpane są we krwi. Odwracają wzrok, a ja uśmiecham się tylko szerzej, wielbiąc drapieżną część mojej natury. Eksponuję ją jak klejnot w gablocie, będąc wśród tych, którzy podzielają moje pragnienia.
Wpierw nic z tego nie miało sensu, lecz Sappho nie zamierzała drugi raz tak łatwo dać wprowadzić się w zaskoczenie. Przeanalizowała spokojnie jego słowa. I nabrała głębiej powietrza, gdy odpowiedź nasuwała się jedna.
— Wampirzy półświatek — powiedziała cicho.
Solmaria ceniła sobie wielopokoleniowość. Ceniła również niezależność, drogie alkohole i możliwość długiego wylegiwania się w słońcu, do tego zaś potrzebne były pieniądze. Półświatki mnożyły się w cieniach, aż zrobiły się wystarczająco zuchwałe, że rozmawiały o interesach w czasie sjesty nad szklanką czegoś mocniejszego. Wszyscy wiedzieli, że istnieją, a prawie wszyscy otarli się chociaż o propozycję od rodziny z nazwiskiem, które przekazywano sobie szeptem. Groźniejsze od nich wszystkich było jedynie przebywanie wśród głów rodzin żyjących z tych interesów od więcej niż jednego wieku.
Idealizm uczyniłby ją słabą, więc nie wierzyła praktycznie połowie swoich klientów w to, że ich majątki powstały w zupełności w świetle prawa. Tym bardziej nie wierzyła w szczere bogactwo kogoś takiego, jak Brunetto Latini, który zbierał fortunę dłużej, niż niektórzy żyli, dopracowując latami swoje rzekome przestępstwa, te krwawe i te wetknięte między umowy biznesowe. Jednak nie przypuszczała, że rąbek tej właśnie tajemnicy zostanie uchylony.
— Niektórzy tak to nazywają, choć osobiście nie przepadam za tą nazwą. Wolę określać nas grupą starych znajomych ceniących tradycję. — Zawiesił na moment głos. — Jesteśmy dość zamknięci na osoby z zewnątrz. Nie zapraszam przypadkowych osób na te przyjęcia, Sappho.
— Przedstawisz nas zatem jako parę?
— Jako dwójkę osób spędzających interesujący czas w swoim towarzystwie. Nie ja jestem gospodarzem najbliższego spotkania, będzie mi więc łatwiej skupić się w całości na tobie i na daniu ci tego, na co zasługujesz.
Po tym, jak odwróciła się plecami do gondoli, nie przypuszczała, że będzie musiała rozważać jakąkolwiek więcej propozycję Latiniego. Podjęła grę z nim i wydawało jej się, że więcej nie potrzebuje, że doświadczyła wszystkiego, co mogła od niego dostać. Tylko że teraz nie była dłużej tego taka pewna. Drogę, która wyglądała na zamkniętą, Latini pokonał zgrabnym lotem, odmawiając poddania się. Przyszedł do niej z czymś więcej, tak jak poprosiła. Z zaufaniem.
Sappho ścisnęła lekko dużą dłoń spoczywającą na jej palcach.
— Liczę, że będzie mi dane z panem zatańczyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz