Isarr nigdy nie był w błędzie kiedy chodziło o jego własny sklep i jego własne rośliny. Chociaż ostatnio coś było nie tak i ku jego irytacji nie wiedział co, a jego intuicja nie kierowała go w żadnym przydatnym kierunku. Liście roślin w “Mimozach” czerniały, co doprowadzało nagę do załamania nerwowego, co on niby robił źle?
Już po raz enty tego dnia rzucił zaklęcie na zarażony okaz Dunnara, pnącza o żółtych liściach, które kwitło na biało, przy czym pyłek potrafił wywoływać natychmiastową śpiączkę u bardziej wrażliwych osób. Choroba trawiąca rośliny była ewidentnie magiczna, ponieważ Isarr mógł wyczuć słabą sygnaturę, która nie należała do niego, Minu, Merlina albo jakiejkolwiek magicznej flory jaką posiadał. Z magicznymi syfami był taki problem, że zwykle bardzo czepiały się swojego niby-życia. Ta konkretna, która nawiedziła sklep Isarra, była wyjątkowo uparta, wytrzymała zaklęcia, które powinny dawno ją zniwelować.
Isarr wydelegował Minu z domu już jakiś czas temu, każąc mu iść po jakieś drobne zakupy, Merlin miał dzień wolny, a sam sklep zamknięty na cztery spusty, nawet nie wysłał żadnych paczek dzisiaj, bo co jeśli przenosłyby zarodniki choroby. Nie wiedział, czy może to działać na ludzi i nie zamierzał próbować.
— Wyjątkowo wredne paskudztwo… — burknął pod nosem, rzucając kolejne już zaklęcie, powtarzając inkantację w myślach, efekt był taki sam jak za każdym poprzednim razem, czyli żaden. Czerń na końcówkach liści nie zniknęła ani nawet się nie cofnęła choćby odrobinę. — Skąd to się niby wzięło?
Świetliste strumyczki zielonej magii wydobyły się leniwie z ręki Isarra i popłynęły w stronę okazu na ladzie. Pięć różnych ksiąg, o bardzo różnych datach wydania, leżały obok, otwarte na stronach o eliminowaniu chorób. Coś syknęło w powietrzu, czerń ustąpiła, ale tylko dlatego, że przepalił nie tylko ją, ale też liść. Brwi nagi zmarszczyły się w jeszcze bardziej wyraźnym niezadowoleniu, nie poszło to, tak jak miało.
Westchnął z wielkim udręczeniem, niemal jakby ktoś kazał się mu socjalizować z, o zgrozo, ludźmi. Po czym przerzucił stronę w najstarszej z książek, ostrożnie, papier był stary i dość delikatny, pomimo zastosowanych magicznych sposobów na konserwację. Czytanie szło mu dość opornie, bo była napisana w naprawdę starym dialekcie.
— Mam tego dość, jestem pewny, że przyniósł to tu jakiś z klientów, jak zwykle wszystko ich wina, a potem ja muszę cierpieć za ich idiotyzm — bardzo poirytowane pomruki dochodziły od botanika za ladą, nie miały wszakże żadnego wkładu w rozwiązanie zagadki, ale narzekanie na ludzi lub inne istoty o tym samym poziomie inteligencji, nie potrzebowało logicznego uzasadnienia.
W końcu po jeszcze kolejnej bardzo rozzłoszczonej próbie, choroba ustąpiła, a raczej jej magiczna otoczka się poddała. Antraknoza. Na pożywce z many w dodatku. Isarr zmrużył leniwie oczy i powtórzył użyte zaklęcie, tym razem, jednak obejmując nim cały sklep, poczym dobił jeszcze kilkoma innymi na pozbywanie się grzybów, które wygrzebał z pamięci. Czarne plamy ustąpiły, a naga zmrużył oczy z zadowoleniem.
Chwilę później wrócił Minu, niosąc dwie torby z uśmiechem na twarzy, wyglądając jak chodzący promyczek słońca, co pokonało wszelkie negatywne emocje Isarra do reszty.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz