08 listopada 2023

Od Charlie – Statek [AU]

Nie jest umarłym ten, który spoczywa wiekami, nawet śmierć może umrzeć wraz z dziwnymi eonami.


1928 r., gdzieś na Pacyfiku

Statek kołysał się na wzburzonym oceanie jak nic nie znacząca, mała łupinka orzecha. Czarne fale pieniły się, uderzając w burty, niczym szpony morskich potworów próbujących za wszelką cenę wedrzeć się do środka. Stal skrzypiała, jęczała boleśnie, stawiając opór wściekłemu żywiołowi, choć na jak długo? Stalowoszare chmury, ciężkie od deszczu, niemal wgniatały nieszczęsny Viligant w mroczną, zdawałoby się pozbawioną dna otchłań. Zimny, wilgotny wiatr wył, wdzierając się kominami, wywołując zimny dreszcz na karkach. Nie rzucał już wyzwania, a ogłaszał wyrok tym marnym pyłkom, które ośmieliły się znaleźć właśnie w tym miejscu w tak niedogodnym czasie. 
Pojedyncza, migocząca żarówka kołysała się nad stołem jak wskazówka metronomu. Nierównym, żółtym światłem oświetlała leżące na stole mapy, ołówki, kompasy i błyszczący sekstant. Cień arachnesy kołysał się również w narzucony rytm światła, gdy w wielkim skupieniu przyglądała poznaczonej liniami błękitnej plamie na mapie podpisanej jako Pacyfik. Uniosła głowę, gdy światło znów złowieszczo zamigotało.
– Jeśli sztorm szybko się nie skończy, będziemy mieli straszne opóźnienie. – Ariel stał przy płaczącym deszczem oknie. Żółte światło odbijało się lekko od złotej oprawy drucianych okularów. Jak zwykle, miał na sobie szyty na zamówienie, ciemnobrązowy garnitur. Na białych mankietach i jedwabnym krawacie nie widać było najmniejszego śladu trudów podróży. Złociste włosy zaczesane w tył i wygładzone pomadą również pozostawały nienaganne.
– O ile to w ogóle przeżyjemy – mruknął stojący na uboczu mężczyzna o chorobliwie bladej, pociągłej twarzy i smutnych, podkrążonych oczach. Gdyby przyjrzeć mu się bliżej, można by dostrzec czające się na ich dnie szaleństwo.
– Zamknij się, Howard, ty bez przerwy jęczysz i marudzisz, albo opowiadasz o jakichś duchach i potworach. To wcale nie pomaga, wiesz? – Connor pchnął palcem kaszkiet i założył ramiona na szerokiej piersi. Lniana koszula była rozpięta pod szyją, a brązowe, luźne spodnie przytrzymywały czarne szelki. 
– Nie macie pojęcia, co czai się na dnie… – powiedział ponuro Howard, z poważną miną patrząc na Connora. 
– Pewnie wieloryb albo inna orka. Już ci mówiłem, zamknij się – burknął wilkołak i zachwiał się nagle, gdy statkiem rzuciło – Cholerny sztorm… 
Gęstwinę chmur bezlitośnie rozdarła błyskawica. Żarówka nad ich głowami zatrzeszczała cicho, ostrzegawczo, a kajutę zalało białe światło, które zniknęło tak szybko, jak się pojawiło. Ariel podskoczył i zaklął cicho.
– Widzieliście to? – zapytał, odwracając się do towarzyszy. Napotkał zaskoczone spojrzenia Charlie i Connora. Howard odwrócił głowę, a jego twarz skryła się w cieniu. 
Connor podszedł do okna, stając obok Ariela. Zmarszczył brwi, próbując dostrzec coś w rozmytej deszczem ciemności. Poklepał Ariela po ramieniu.
– Za dużo Howiego słuchasz – powiedział jedynie, po czym wrócił do stołu, pochylając się nad mapami obok Charlie. – Myślisz, że bardzo zniosło nas z kursu?
Charlie wzruszyła ramionami.
– Nie mam pojęcia. Nie będę teraz zawracać głowy kapitanowi, niech skupi się na utrzymaniu nas na powierzchni – powiedziała cicho. Jej blada twarz pozostawała niewzruszona, chociaż strach już dawno zacisnął lodowate palce na jej gardle i nie chciał odpuścić. Widziała też niepokój odznaczający się ostrą linią na twarzy Ariela, który teraz uparcie wpatrywał się w okno, jakby chciał znaleźć dowód na to, że naprawdę coś widział. Howard był dziwny już od pierwszego spotkania, więc nie oczekiwała, że nagle zacznie dodawać otuchy. Raczej wciąż będzie usiłował roztaczać lepką, chłodną aurę niepewności i zagrożenia. I, cholera, udawało mu się to. Charlie miała wrażenie, że ten pieprzony sztorm pożre ich wszystkich żywcem, ścierając jakikolwiek ślad ich istnienia z powierzchni ziemi. Lodowata woda wedrze się do gardła i płuc, fale obejmą w mrożącym uścisku, wciągając głębiej i głębiej, z dala od powierzchni, z dala od wszelkiej nadziei na ocalenie. Brak tlenu odezwie się palącym bólem, cisza głębin zadzwoni w uszach. W ostatnich przebłyskach świadomości dostrzeże monumentalne, cyklopie bloki kamienia o nieregularnych kształtach z dziwnymi, nieregularnymi hieroglifami. Poczuje się mała. Maleńka i nic nie znacząca jak małe ziarnko piasku. Gdy nadejdzie błoga obojętność, ostatnim, co zobaczy, będą jarzące się oczy bestii…
Pokręciła gwałtownie głową, czując jak serce obija się o żebrach. Przesunęła językiem po suchych wargach i mogłaby przysiąc, że poczuła na nich smak morskiej soli. Zerknęła kątem oka na dziwny posążek znaleziony w jednej ze skrzyń, który teraz robił za przycisk do papieru. Ponoć był cenny, jak wszystko, co znajdowało się w ładowni i co musieli dostarczyć klientowi. Minął tydzień, odkąd włamali się do muzeum, aby wykraść, jak to określił Connor, mnóstwo dziwnych staroci dla szurniętego profesorka z Miskatonic, i teraz, jak jeszcze nigdy dotąd, czuła, że to zlecenie jest inne. Bardziej… niebezpieczne, choć włamanie do muzeum wydawało się znacznie łatwiejsze niż do banku. Miała wrażenie, że groteskowa postać z figurki, to skulone monstrum o wielkiej głowie z niezliczoną liczbą wijących się macek wyrastających z pyska i błoniastymi skrzydłami przyklejonymi do gąbczastych pleców, przygląda się jej w groźnym milczeniu.
– Zabierz to cholerstwo do ładowni – warknęła nagle, rzucając posążek Connorowi. Wilkołak spojrzał na nią zdziwiony.
– No ja wiem, że niespecjalnie ładne, ale no…
– Zabierz i schowaj do skrzyni. Jeszcze zleci, potłucze się i potem profesorek nie będzie chciał nam zapłacić całości – rzuciła twardo Charlie, patrząc na Connora. Ten wzruszył ramionami.
– Dobra, dobra… już idę – burknął tylko, nieco obrażony za ostry ton arachnesy. Próbując zachować równowagę, ruszył w stronę drzwi i chwilę później pochłonęła go wąska, ciemna przestrzeń korytarza. 
– Wszystko w porządku? – Ariel podszedł do niej i przyjrzał jej bledszej niż zwykle twarzy. On, w przeciwieństwie do wilkołaka, poruszał się z nienaganną gracją po kołyszącym się statku, jednak również wyglądał na przestraszonego. Charlotte przetarła drżącymi palcami czoło.
– Nie najlepiej znoszę rejsy statkiem. Podczas sztormu zwłaszcza – przyznała, próbując się uśmiechnąć i uspokoić go nieco. Po jego minie widziała, że nie osiągnęła takiego efektu, jaki zamierzała.
– Jeszcze trochę. Sztorm się uspokoi, dotrzemy do portu, sprzedamy fanty i będziemy mieli to z głowy – powiedział, zaciskając palce na jej ramieniu. Nie miała pewności, czy bardziej chciał uspokoić siebie, czy ją. Westchnęła ciężko i pokiwała głową. Ucisnęła palcami nasadę nosa, czując, jak powoli zaczyna ją boleć głowa. Serce wciąż tłukło boleśnie o żebra w tym dziwnym, irracjonalnym lęku, który wcale nie miał swojego źródła w szalejącym sztormie, a w czymś innym. W czymś, co umykało jej za każdym razem, gdy próbowała to jakkolwiek zdefiniować i określić. To było coś, co zawsze widziało się kątem oka, ale uciekało przed pełnym spojrzeniem, przed okazaniem się w pełnej krasie. Coś, co obserwowało z cieni, będąc jednocześnie wszędzie i nigdzie.
– Gdzie Connor? Już powinien wrócić – zapytała, odwracając się w stronę otwartych drzwi. Ariel spojrzał w tym samym kierunku, marszcząc brwi. 
– Daj mu trochę czasu, statkiem dość mocno rzuca, lepiej, żeby zachował ostrożność, bo ja nie będę opatrywał jego rozbitej głowy – powiedział elf, siląc się na humor. Zamilkł jednak, gdy od strony korytarza usłyszeli donośne echo kroków, jakby ktoś biegł. 
– Nie ma załogi – Connor wpadł do kajuty, łapiąc się oburącz framugi drzwi. – Nie ma pieprzonej załogi! – krzyknął. Cała beztroska, którą do tej pory emanował, zniknęła jak ręką odjął. Wyglądał na cholernie przestraszonego. 
– Jak to nie ma załogi? Zwariowałeś? – Ariel wbił wzrok w wilkołaka, napinając mięśnie. Czekał tylko, aby wrzasnąć na niego, gdy ten cholerny pchlarz oznajmi, że żartował. Bo musiał żartować, prawda?
– No kurwa nie ma, przecież mówię! – W głos wilkołaka wdarły się histeryczne nuty. Charlie bez słowa ruszyła w jego kierunku, z trudem poruszając ociężałymi kończynami. Connor odsunął się, aby mogła przejść i natychmiast podążył za nią korytarzem.
Burza cichła powoli, chociaż wiatr wciąż zawodził żałośnie, a czarne fale rozbijały o kadłub statku. Wyszli na śliski od deszczu pokład. Oprócz szumu deszczu i wycia wiatru, nie słyszeli nic. Żadnych okrzyków marynarzy, twardego, stanowczego głosu kapitana – starszego, kulejącego mężczyzny, który robił swoje i nie zadawał zbędnych pytań. Pływali już wcześniej na pokładzie jego statku i mieli do niego pełne zaufanie.
Teraz jednak nie było ani jego samego, ani jego ludzi. 
– Pod pokładem też ich nie ma. Nie ma, kurwa. Wszyscy zniknęli – Krzyknął Connor, przekrzykując wiatr.
– Niemożliwe. Gdzie się podziali? Przecież nie skoczyli za burtę! – Ariel rozejrzał się, rozpaczliwie szukając jakiegokolwiek znaku życia. Kogoś, kto mógłby ukryć się za szerokim masztem czy przywiązanymi linami skrzyniami. Nie było jednak nikogo. Byli sami. Całkiem sami na maleńkiej łupince miotanej przez wściekły ocean.
– Mówiłem wam, że to nasz koniec – usłyszeli za plecami głos Howarda. Odwrócili się w jego stronę jak na komendę. Jeszcze nigdy nie słyszeli u niego takiego tonu. Tonu pełnego smutnej, bezradnej satysfakcji. 
Howard uniósł twarz, nie mrużąc oczu przed lodowatymi strugami deszczu. Spojrzenie, puste i obojętne, kierował w stronę dziobu statku, tkwiąc tak kompletnie nieruchomo, nawet gdy fale rzucały statkiem na boki. Wszyscy jak na komendę spojrzeli w tę samą stronę. 
W ciemnościach przed nimi wyrastała z oceanu gargantuiczna sylwetka bestii. Olbrzymie, lśniące w blasku błyskawic macki wiły się na wielkim brzuszysku. Woda ściekała po błoniastych skrzydłach, większych niż jakiekolwiek żagle. Stwór przesłaniał mroczne niebo, górował nad nimi i przytłaczał swoją starożytną obecnością. Wystarczył jeden gest, ściśnięcie w szponiastych palcach, aby nic z nich nie pozostało. 
Na twarzy Howarda pojawił się uśmiech.
– To koniec. Koniec wszystkiego.


Ph’nglui mglw’nafh Cthulhu R’lyeh wgah’nagl fhtagn

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz