Na pewnym sporym statku piracka zabawa trwała właśnie w najlepsze. Wszyscy tańczyli, śpiewali, pozbawieni instrumentów musieli klaskami, uderzeniami o uda i gwizdaniem sobie poradzić, ale nie psuło to nastroju ani trochę. Jedynie doskwierał im brak trunków, a raczej brak możliwości zasięgnięcia po nie.
Na pokładzie zawitał wysoki, umięśniony mężczyzna. Ubrany w długi, u dołu przezroczysty płaszcz, rozpiętą częściowo koszulę, kamizelkę od garnituru, charakterystyczne gradientowe rękawice, a także proste spodnie z białymi końcami i równie białe buty szedł tanecznym krokiem, pogwizdując rozbawiony. Minął paru masywnych piratów, zignorował ich jednocześnie zaskoczone i podejrzliwe spojrzenia. Przedzierał się przez tłum w rytm muzyki, aż wreszcie wskoczył jedną z beczek, która nawet się nie zachwiała, zwrócił na siebie uwagę reszty.
— Ahoj, moi piraci! — zawołał.
Wszyscy popatrzyli na niego, nie ukrywali zdziwienia. Zmierzyli go wzrokiem z góry na dół. Pierwszy raz go widzieli na pokładzie, a że nie zapomnieliby tak wyróżniającego się na tle innych stroju, dobrze wiedzieli, że ten indywidualista nie należał do ich grupy.
— A ciebie kto ściągnął na dno? — zapytał mężczyzna w kapeluszu z wielkim piórem (zapewne kapitan).
— Usłyszałem świetną zabawę w dole, więc sam postanowiłem zajrzeć! — odparł wesoło.
Nie spotkał się z entuzjazmem. Inni wymienili się spojrzeniami, potem znów na niego popatrzyli, lecz tym razem podejrzliwie. Ktoś sięgnął za plecy po swój kordelas, lecz nieznajomy im mężczyzna od razu to dostrzegł.
— Ale panowie, proszę bez broni — udał przejęty głos. — Przecież powinniście wiedzieć, że nam, niematerialnym, nic to nie zrobi.
— Lepiej gadaj, skądś przybył! — warknął jeden z piratów.
— Czekajcie moment. — Przed resztę wystąpił kapitan. — Jego energia jest inna od naszej.
— Punkt za spostrzegawczość, kamracie! — klasnął mu nieznajomy. — A teraz proszę ustawić się w dwuszeregu, od teraz ja przejmuję stery!
Oczywiście, w dwuszeregu się nie ustawili. Nawet się nie poruszyli.
— A jaką masz czelność zjawiać się tu i nam tu rozkazywać?! — oburzył się pirat z kordelasem, tym razem nie powstrzymując się przed wyciągnięciem zza pleców broni.
— A taką, że tylko sobie odpowiadam: „Tak jest, kapitanie”!
Nachylił się nieco nad grupą, na jego twarz wskoczył podejrzany, a do tego wywyższający się uśmiech. Piraci popatrzyli na niego, widząc dopiero teraz ujawniony blask białych źrenic, momentalnie się przerazili.
— TO BÓG SPIRYTYZMU! — wrzasnęli przerażeni.
Wszyscy zaczęli uciekać w popłochu, już zamierzali skoczyć za burtę, lecz niespodziewanie coś ich zatrzymało. Zawisnęli na moment w miejscu, a potem jak na zawołanie runęli z powrotem na pokład.
Bóg Spirytyzmu Raoun skoczył, pofrunął lekko niczym chustka i zgrabnie wylądował między piratami. Przeleciał po nich wzrokiem, splótł ręce za plecami, uśmiechając się lekko do siebie. Tanecznym krokiem, nucąc pod nosem utwór, do którego wcześniej zgraja się bawiła, podszedł do kapitana, zabrał mu kapelusz i założył sobie na głowę. Przejechał palcami po wielkim piórze, odwrócił się na pięcie, rytmicznie dwa razy przestępując z nogi na nogę.
— Załoga piracka, która nawet po zatonięciu szerzy zamęt. — Popatrzył na otaczającą ich zewsząd, a nawet przez nich przenikającą wodę.
Statek znajdował się wiele metrów pod wodą, rozłożony na granicy skalnej platformy. W okolicy kręciły się ryby: zdecydowana większość nie była w stanie dostrzec pośmiertnej załogi, więc sobie swobodnie przez nich przepływała, aczkolwiek zdarzały się też morskie zwierzaki, które już wolały trzymać się swoich stron.
Raoun zmierzył wzrokiem leniwie sunącego się w oddali rekina.
Powinien częściej schodzić pod powierzchnię mórz, widoki tu były naprawdę interesujące. I musiał przestać mówić, że znał wszystkie krajobrazy Ma'ehr Saephii.
— Władco Dusz! — usłyszał.
Odwrócił głowę, ujrzał kapitana, który przyczołgał się bliżej i wykonał ukłon aż do desek. — Proszę nam darować życie!
— Proszę nam darować życie! — powtórzyli za nim chórem pozostali piraci, również bijąc pokłony.
Raoun przyjrzał im się, uniósł brew.
— Przecież już nie żyjecie.
— Racja, ale Władco Dusz! — skomlał dalej kapitan. — Proszę nam darować — chwilę milczał — pożycie!
Słysząc te słowa, bóg pokiwał głową. Wydął lekko usta w oznace zamyślenia, zaczął chodzić na przemian w jedną i w drugą stronę, stawiając na deskach pokładu bezdźwięcznie podeszwy swych białych butów. Spacerował tak, spacerował, udając głęboką zadumę, a także skrycie napawając się podążającymi za każdym jego krokiem speszone spojrzenia duchów, aż w końcu gwałtownie się zatrzymał niczym gwardzista na warcie.
— Wciągnęliście niejedną niewinną osobę na dno — powiedział nazbyt spokojnie. — Powodujecie niespodziewane śmierci, których moi Boscy Słudzy nie wyczuwają, przez co nie są w stanie pomóc tym duszom. Chociaż — wykonał w połowie dramatyczną pauzę — widzę, że niektórzy uznali to za dobrą zabawę i postanowili się przyłączyć.
Popatrzył wymownie w stronę co niektórych osobników, którzy wyglądem trochę odstawali od reszty (a przynajmniej nie mieli tej pirackiej aury). Wszyscy wybrańcy dobrze wiedzieli, że chodziło o nich, dlatego momentalnie spuścili niezręcznie głowy.
Kapitan przygryzł dolną wargę. W końcu spojrzał na boga, lecz tradycyjnie unikał z nim bezpośredniego kontaktu wzrokowego.
— Przepraszamy, Władco Dusz, przepraszamy! — Ponownie przybił głową do ziemi. — Już więcej nie będziemy tak robić!
— Przepraszamy, Władco Dusz! — powtórzyli za nim pozostali.
Lecz Bóg Spirytyzmu nie zamierzał im tak łatwo odpuścić. Zacmokał z dezaprobatą, pokiwał palcem.
— Przeprosić to powinniście zmarłych i ich rodziny, które teraz opłakują śmierć swoich bliskich — powiedział spokojnie, acz z pewną tajemniczą powagą.
— Przeprosimy! — przemówił za resztę kapitan. — Władca na pewno potrafi sprawić, że będziemy mogli ich przeprosić!
— Potrafię, potrafię, ale czy chcę?
I poszła strzała. Piraci powinni wiedzieć, że bóg, który ich dorwał, nie należał do tych bardzo litościwych. Jedyne szczęście mieli takie, że już nie żyli, przez co zmniejszył się zakres kar, jakie można było na nich zrzucić. Ale mówiło się, że boska moc nie zna granic...
— Od teraz będziecie musieli pomagać wszystkim, którzy na tych wodach zabłądzą — zadecydował Raoun. — I jeśli spróbujecie komukolwiek zaszkodzić, poddam was rozproszeniu. — Pogroził im palcem.
Zgodnie z legendami rozproszenie było najbrutalniejszym ruchem Boga Spirytyzmu. Śmiertelnicy na okrągło powtarzali sobie, że dusze najgorszych istot są na zawsze usuwane ze świata, bez jakichkolwiek wyjątków. A ponieważ w Ma'ehr Saephii dusza była jednym z najcenniejszych elementów, a także przepustką do reinkarnacji, żadna szanująca się osoba nie była w stanie dopuścić się czynu, który aż tak rozgniewałby boską istotę.
Raoun zmierzył wszystkich po kolei wzrokiem, zmarszczył nieco brwi.
— Zrozumiano? — rzucił.
— Oczywiście! — odkrzyknęli niemal jednocześnie piraci.
— Dziękujemy bardzo za tę jakże wielką łaskę! — zawołał kapitan.
— Dziękujemy!
Kolejna fala pokłonów, nikt nie wymienił z Władcą Dusz spojrzenia.
Bóg pokiwał głową, oznajmił, że jeśli doszli do porozumienia, to on już będzie wracał do siebie. Wyminął piratów, oddał kapitanowi jego kapelusz, już miał odchodzić, lecz wtem odwrócił się jeszcze raz do nich.
— A, i żadnych nowych rekrutów!
— Nawet nie pomyślimy o tym, Władco Dusz! — zapewnili go tamci.
Posłał im szybki uśmiech, a następnie wybił się do przodu. Przeleciał spory kawałek, wylądował na dziobie statku. Stanął wyprostowany, skierował swój boski wzrok w niekończące się głębiny oceanu.
Ach, przydałyby mu się wakacje. Najlepiej gdzieś daleko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz