Tego wieczoru na stadionie zebrało się kilka tysięcy osób. Najwięcej było młodych dziewczyn, ale dało się też dostrzec niektórych kolegów, rodziców, dzieci, a nawet starsze panie. Zajęli wszystkie dostępne miejsca – część stała, część siedziała. Niektórzy trzymali w rękach namalowane na dużych tekturach słowa otuchy, sporo osób nosiło koszulki z podobnymi napisami i wydrukowanymi zdjęciami. Niemal wszędzie powtarzał się jeden wyraz.
BenJohn.
Światła zgasły, zapaliło się jedno, wskazujące wchodzącą na scenę postać. Wszystkie dziewczyny zaczęły piszczeć na widok wysokiego mężczyzny z gitarą, który wolnym krokiem szedł na sam środek. Muzyk stanął przed mikrofonem, sprawdził, czy ten działa. Na widowni zapadła cisza.
— Raz, dwa, raz, dwa — cicho wysnuł zniżonym głosem. — Dobry wieczór wszystkim — powiedział głośniej z ciepłym uśmiechem.
Fani znowu zaczęli krzyczeć. BenJohn zaśmiał się, zmierzył swoją z pozoru zwyczajną gitarę, ale z wyraźnie widocznym podpisem na pudle: Jenny.
— Ja również się cieszę, że was widzę — mówił dalej. — Nawet nie wiecie, jak bardzo tęskniłem za moimi fanami. Mimo że ich widziałem wczoraj.
BenJohn chwilę zabawiał fanów rozmową, aż w końcu postanowił przejść do właściwej części koncertu. Nastawił drugi z mikrofonów przed strunami gitary, sprawdził dźwięk. Zerknął za siebie w stronę zespołu, który mu towarzyszył, popatrzył ponownie na widownię.
— Zaczniemy od Przyjaciela — oznajmił. — Co wy na to?
— TAAAAAAK! — zawołali chórem fani.
Słysząc ich entuzjazm, BenJohn uśmiechnął się szerzej. Poprawił swoje ciemne, falowane włosy z rozczesaną prawie na boki grzywką i sterczącym z tyłu małym kucykiem. Chwycił pewniej gitarę, ułożył palce lewej ręki na progach pierwszego akordu.
Przyjaciel.
Utwór ten napisał w latach nastoletnich, kiedy jeszcze szarpał struny gitary nie swojej, tylko ojca. Czasami go pogrywał na ulicach wśród innych piosenek, ale w albumie pojawił się lata później, gdy jego sława w pełni rozkwitła, a fani słuchali wszystkiego, co on zagrał i zaśpiewał. Do tego momentu jednak Przyjaciel przeszedł generalny remont. Muzyka, słowa, nawet tytuł – wszystko musiało zostać jeszcze raz przemyślane. Kiedyś piosenka wyrażała szczersze uczucia, używała bardziej emocjonalnych akordów, nawiązywała w głównej mierze do nostalgii, którą najprawdopodobniej tylko on w swoim otoczeniu rozumiał. Towarzysz sprzed lat nie był ledwie Przyjacielem, a Towarzyszem.
Po długim namyśle przy tworzeniu już czwartego albumu Benjamin doszedł do wniosku, że Towarzysz nie nadawał się do ujawnienia w pełni światu. Tym bardziej że gdy sobie o nim przypomniał, nie było do kogo go skierować. Choć muzyk otoczony był zewsząd fanami, którzy z radością go słuchali, kupowali jego krążki, bilety na koncerty, gadżety, choć miał grupkę najlepszych przyjaciół, nikogo nie mógł nazwać towarzyszem. Dla niego towarzysz był kimś, kto mógł przebrnąć przez granicę stanowiącą śmierć. Kimś, komu mógłby w następnym wcieleniu zwierzyć się z tego, kim był wcześniej. I choć do tego wymagany był tylko jego własny krok, nigdy tak nie postąpił.
Nie znowu.
Towarzysz odnosił się do bólu związanego z sekretami, których jasnowidz nie mógł nikomu wyjawić.
Przyjaciel był jednym z ulubionych utworów fanów, bo nawiązywał do przyjaciół ze szkoły i tego, jak bardzo BenJohn ich cenił.
Docisnął palce do progów, szarpnął za metalowe struny akustyka. Z instrumentu rozbrzmiał pierwszy dźwięk, za którym, jak w kluczu ptaków, podążyły inne, aż do melodii dołączył wokal.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz