— Nie poszedłeś na burgery — powiedziała Andrea, wspinając się razem z Tristanem po schodach na trzecie piętro.
— Nie — mruknął.
— Zignorowałeś moje wiadomości.
— Tak.
— Zignorowałeś Szarika.
Agent zerknął przepraszająco na widmowego psiaka drepczącego wiernie za policjantką.
— Tak — westchnął.
— Masz coś jeszcze w repertuarze do powodzenia dzisiaj?
Minęli się z jakąś grupką techników, dotarli na właściwe piętro z wejściem do jednego loftu zaklejonym w poprzek taśmą policyjną. Tristan znów westchnął, głośniej, ciężej, na twarz przywołał wymuszony uśmiech.
— Chodźmy zobaczyć trupy.
Andrea zmierzyła go wzrokiem, tym właściwym osobom leżącym w tym momencie w zabezpieczonym pokoju, ale nie powiedziała nic więcej, przeszła pod taśmą, Tristan za nią. Policjantka przyjęła od jednego z techników na wejściu krótki raport z tym, co udało się ustalić.
Oszukiwał się, gdy mówił, że nic do niej nie miał i to specyficzna, bezpodstawna awersja, którą darzyło się poszczególne osoby, sprawiała, że darował sobie spędzanie z nią więcej czasu, niż to koniecznie, zlewając próby policjantki złapania z nim lepszego kontaktu. Cały ten projekt Biura i Komendy Głównej Policji, oparty na łączeniu w pary agentów i policjantów, by usprawnić rozwiązywanie przestępstw oraz zwyczajnie nawzajem sobie pomóc, Tristan przyjął z obojętnym wzruszeniem ramion, aż spotkał swój przydział. Twardą, mądrą Andreę, idealną i prawą, wzorową policjantkę, którą wkleja się do podręcznika i nakłada młodym do głowy, że tak mają się zachowywać. Doskonała mundurowa, zbyt podobna do tego, kim on sam kiedyś był. Kim Ceartas chciał, by był. Bóg lubił ją. I wiedział, jak denerwowało to Tristana.
Światło wpuszczane przez wysokie okna sprawiało, że wzrok naturalnie padł na oświetlone zwłoki, hipocentrum policyjnej fali, która rozniosła się po pomieszczeniu w postaci licznych ciężkich skrzynek z narzędziami i szmerów pracujących techników. Mężczyzna u końca kryzysu wieku średniego wytrzeszczał martwe oczy, leżąc w plamie krwi po ranie postrzałowej w środku piersi, a wraz ze służbowymi patrzyła na niego kobieta powieszona na linie naprzeciwko ciała zmarłego.
— Co mówią mądrale? — zapytał Tristan, niespiesznym krokiem okrążając ciało mężczyzny, zerkając na boki. Ręka machinalnie wyciągnęła się, by przestawić kawałek jakąś statuetkę zdobiącą komodę, agent z trudem się powstrzymał przed tym, spróbował nie patrzeć w tamtą stronę.
— Aleydis Vermeer — odparła Andrea, zaglądając do raportu. — Ekspert w ocenianiu autentyczności dzieł sztuki. Zmarł na wskutek odniesionej rany postrzałowej, łuska wbita w szafkę pasuje do zarejestrowanego na jego nazwisko pistoletu, już zabrali go do laboratorium, ale leżał porzucony przy denacie. — Kobieta kiwnęła brodą na Vermeera. — A ten jak padł, tak padł, nikt go nie przestawiał.
— Denatka?
— Agnes Mongan, więcej na razie nie wiadomo.
Wspólnie przeszli obok zmarłego mężczyzny, minęli statyw z apartem fotograficznym i dzieło w złotej ramie ustawione do sesji, blisko obiektywu.
— Śmierć przez powieszenie, samobójstwo — czytała dalej Andrea, choć spostrzeżenie wydało się oczywiste, patrząc na linę przywiązaną do żeliwnego kaloryfera, poprowadzoną przez industrialną konstrukcję lamp. — Podejrzenie zamordowania Vermeera, a potem siebie. Technicy nie ściągali jej do naszego przyjazdu. Znaleźli za to odciski jej palców na pistolecie.
Tristan zmarszczył brwi, przyjrzał się młodej, zmęczonej twarzy.
— Kto wiesza się z widokiem na ciało?
— Może miała być to motywacja, by jednak ze sobą skończyć, bo nie dałaby rady żyć z tym, co zrobiła — podsunęła Andrea, słowom brakło jednak przekonania.
Ciało wisiało całkiem wysoko, Mongan musiałaby wleźć na jeden z tych wysokich taboretów z kącika kuchennego, by skutecznie się powiesić, te jednak stały w parze nietknięte, a pod dyndającymi nogami znajdował się jakiś mniejszy ich odpowiednik, zabrany z innej części pomieszczenia. Tristan wyciągnął z kieszeni płaszcza lateksowe rękawiczki, ochronił prawą dłoń, by podstawić taboret denatce. Ta nie sięgała do niego dobrych dwudziestu centymetrów.
— Ciekawe, czy ta motywacja wydłużyła jej również nogi — mruknął, zerkając na Andreę.
Rozdzielili się po pomieszczeniu, szukając dalszych wskazówek, lecz półki z książkami i ustawione pod ścianą obrazy wyglądały na nietknięte, po chaosie przeróżnych mebli podtrzymujących dzieła sztuki czy służących za przechowalnie stosów dokumentów nie dało się niczego konkretnego wywnioskować. Agent spojrzał przypadkowo na papiery, skrzywił się, dostrzegając kilkanaście różnych nazwisk. Kilkanaście różnych możliwości, kto mógł tamtego dnia i wieczora widzieć się jeszcze z denatem, może też denatką. A to tylko był jeden mały stosik.
— Tristan — rzuciła Andrea, przyciągając uwagę mężczyzny, przywołała go gestem, wskazała na coś błyszczącego na blacie w kąciku kuchennym. — Dwa ślady po jakichś kubkach czy kieliszkach przy czajniku, jeden przy lodówce. Ktoś tu pił.
— Czyli ktoś też ciągnął za tę linę — wtrącił Marhalt, nagle zachowując się bardzo żywo w porównaniu do wcześniejszej połowy dnia. — Jest przetarta.
Spojrzenie Tristana powędrowało bezwiednie ku wiszącej kobiecie, oczy zmrużyły się nieco. Skurczysyn miał rację, agent powtórzył jego słowa, potwierdzając dalej hipotezę, że samobójstwo nie było do końca dobrowolne i zbierając lekko pytające spojrzenie od Andrei. Dopiero gdy kobieta przyjrzała się raz jeszcze sama, podchodząc nieco, zwróciła się do agenta.
— Jak zauważyłeś to stąd?
— Światło inaczej pada tutaj — burknął kłamstwo, jakby to była oczywistość błyskawiczna do spostrzeżenia. — Mamy jakiegoś świadka? — zmienił temat, Andrea zaś poprzedniego nie ciągnęła.
— Męża denata, to on zawiadomił policję.
Na parkingu przed budynkiem zebrała się policyjna brygada, sprawując kontrolę nad tym, kto wchodził i wychodził z budynku, ten jeden mężczyzna, oparty o całkiem sporego suva, odznaczał się mocno na ich tle, z twarzą wykrzywioną bólem i szklistymi oczami. Chusteczka, w którą smarkał, już dawno przestała się do czegokolwiek nadawać, ale on wydawał się na to nie zwracać uwagi. Tristan wysforował się na przód, nie w humorze na słuchanie ckliwych historii, gdy trupy nie chciały gadać.
— Pan Cornelius Vermeer?
Mężczyzna kiwnął głową, jeszcze zanim uniósł spłoszony wzrok. Pewnie przez ostatnie dwie godziny słyszał nie raz swoje imię w ustach funkcjonariuszy, reagował na próby znalezienia go wręcz machinalnie.
— Chcielibyśmy zadać kilka pytań — odparł rzeczowo Tristan po przedstawieniu siebie i Andrei, kątem oka wyłapując przystającą tuż obok kobietę.
— Nie zabiłem męża — wypalił Cornelius, łapiąc nierówny oddech. Agent uniósł brew.
— Ma pan jakiś dowód, żeby to potwierdzić?
W pierwszej chwili Tristan prawie nie zauważył, że policjantka stanęła inaczej, dociskając butem jego but. Niewzruszony wpatrywał się w mężczyznę, obserwując jego wzburzoną reakcję.
— Wasze przeklęte badania — odpowiedział z wyrzutem. — Od razu mi sprawdzili dłonie, jakbym to ja wziął ten pistolet i… — Spróbował załkać, lecz zmęczone wcześniejszym płaczem oczy nie miały już co z siebie wylewać, Cornelius przycisnął dłoń do ust. — Że ktoś w ogóle mógł tak pomyśleć… Aleydis…
— Sprawdzanie dłoni na obecność prochu w takiej sytuacji stanowi standardową procedurę — powiedział spokojnie Tristan — a ja mogę podać panu roczną statystykę morderstw dokonywanych przez małżonków na swoich współmałżonkach.
Nacisk na jego stopę się wzmocnił, Marhalt zaskrzeczał coś niezrozumiałego w odpowiedzi. Dłoń na ustach zadrżała, mąż Vermeera, zbyt wstrząśnięty, by coś powiedzieć, wpatrywał się chwilę w agenta.
— To jest… — zająknął się.
— Jak pan znalazł się na miejscu przestępstwa i dlaczego, panie Vermeer? — przerwał mu agent. Cornelius przeskoczył wzrokiem na Andreę, szukając jakiegoś wsparcia, lecz Tristan wwiercał się w niego zdecydowanie bystrymi oczami, próba ucieczki od niego była daremna.
— Mąż wspomniał wczoraj, że chce wieczorem podskoczyć do studia i wróci późno, nie pytałem, o co dokładnie chodziło — zaczął mężczyzna, mówił powoli przez suche gardło, odchrząkiwał co jakiś czas. — Zrezygnował z pracy na uczelni i zaczął ten cały freelancing, ale go tak to wykańczało, chodził spięty, rozkojarzony, już prawie przekonałem go, żeby to rzucił. Strasznie się przepracowywał i przesiadywał długo w studiu, powiedziałem mu, że to miał być ostatni raz…
— Jak często zostawał do późna w studiu?
— Ostatnio kilka razy w tygodniu. Ale zawsze wracał do domu, tylko nie tym razem, więc pojechałem sprawdzić, co się stało i… — Urwał, ściskając się za pierś, kręcą głową.
— Czy pokłóciliście się wczoraj? — naciskał dalej agent, nie dając Corneliusowi chwili na oddech, ta dłoń łapiąca go za łokieć nie odciągnęła jego uwagi od świadka. — Wtedy, gdy mu pan powiedział, że ma więcej tak nie zostawać do późna w studiu?
— My z Aleydisem w ogóle się nie kłóciliśmy — odparł cicho, przygarbił się mocniej na dalsze wspomnienia o zmarłym mężu. — Ja się tak martwiłem o niego, on się starał bardzo dla mnie, chciał dokładać się do naszych planów…
— Ewentualnie odwrócić uwagę pana od niektórych delikatnych kwestii — wszedł mu gładko w słowo Tristan. Do poparcia tego podejścia nie miał praktycznie żadnych argumentów, ale zamierzał przyjrzeć się reakcji mężczyzny.
— S-słucham?
To największa subtelność, o którą mogę się pokusić, pomyślał z przekąsem, czując na sobie spojrzenie Andrei, która nie przerwała mu jeszcze chyba tylko przez chęć kompetentnego zachowania przy świadku i niekłócenia się otwarcie z agentem.
— Może nowa praca stresowała męża, a pan nie do końca pomagał mu w zniesieniu tego, jak on by tego chciał. Może potrzebował bliskiej pomocy od kogoś innego, kto lepiej go rozumiał.
— Jak pan może! — krzyknął Cornelius, choć twarz wykrzywiała się bardziej bólem niż oburzeniem. — Ja tamtej kobiety wcześniej nigdy nie widziałem!
— Kolega po prostu stara się nie przeoczyć żadnych ważnych informacji… — spróbowała uspokoić świadka Andrea, nie wytrzymawszy spokojnego przysłuchiwania się.
— Około czterdziestu procent małżonków nie zna osobiście osób, z którymi się ich zdradza — uciął obie wypowiedzi Tristan, pozostając niezmiennie skupionym na najważniejszych dla niego kwestiach. — A Imię Agnes Mongan coś panu mówi?
— Mąż z nikim by mnie nie zdradził, z żadną Agnes, z nikim — powiedział łamiącym się głosem Vermeer, pokazał palcem na agenta, ciche łzy popłynęły po zaczerwienionych policzkach. — Pan się powinien wstydzić za mówienie takich rzeczy.
Tristan skinął oszczędnie głową.
— Dziękujemy za pańskie odpowiedzi.
Odwróciła go Andrea, z większym współczuciem żegnając się z mężczyzną i wołając jakiegoś znajomego policjanta z parkingu, by podszedł do pana z butelką wody. Żelazny chwyt na łokciu już zdecydowanie bolał, ale Tristan skrzywił się tylko, wolną ręką sięgnął do kieszeni po paczkę papierosów i zapalniczkę.
— Nie ty rozmawiasz z kolejnym świadkiem — rzuciła stanowczo Andrea, przystając z nim gdzieś za jednym z wozów policyjnych.
Nie spiesząc się, Tristan odpalił za drugim razem papierosa, schował zapalniczkę, po czym uniósł nieco dłonie w poddańczym geście, tak drwiąco wyglądającym w jego wykonaniu.
— Żaden problem — mruknął, śledząc od niechcenia ogólne poruszenie na parkingu.
— Co to były za pytania w ogóle?
— O konkrety.
— Mogłeś je zadać sensowniej.
— Mogłem, ale nie musiałem. Dzięki temu szybciej wiemy, że chuja wiemy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz