05 listopada 2024

Od Virgila – Słuchawki

Gdzieś na tyłach biblioteki kampusu, w ciasnym korytarzu odwiedzonym przez bibliotekarkę może w zeszłym roku, z regałami zawalonymi przestarzałymi wydaniami lektur i atlasami, niewielki kąt stworzył sobie Vi, licząc, że na tym krańcu swojego niewielkiego świata nie znajdą go natrętni studenci, nie złapią dręczące całe wakacje myśli. Początek studiów to miał być jego nowy początek, zaczęcie od nowa, gdy wszystko znane mu do tej pory zostało w tamtym wilgotnym zaułku, strzaskane słowami osoby, od której nigdy nie spodziewał się ich usłyszeć. Co prawda, nie tego chciał, jakieś czystej kartki po przekroczeniu progu uczelni, lecz los rzadko wysłuchuje podobnych pragnień.
Czasami, gdy w słuchawkach puszczał kawałki głośniejsze od własnych myśli, zaś przed sobą miał tylko kartkę i ołówek, czy dłuto i kamień, dawał radę zapomnieć o kłótni z Dantem. Bo jego samego nigdy by nie mógł.
A potem zjawiali się studenci. Pojedynczo, parami, grupami, wszyscy z miłym uśmiechem i spojrzeniem uciekającym nieznacznie w bok, jakby przy ramieniu Virgila miał się magicznie zmaterializować młody Selachinius, jego nieodłączna połówka, dwupak do drużyny, duet robiący zawsze razem prezentację. Dantego znał każdy, a jeśli nie znał, to momentalnie chciał poznać. Tak było zawsze, syren wchodził do pomieszczeń i kradł blask reflektorów, pławił się w atencji oraz przylepionych do niego spojrzeniach, tych zazdrosnych i pożądliwych, chociaż często jedno nie wykluczało drugiego. Siłą rzeczy Virgil również stał się przez to rozpoznawalny, ten księżyc orbitujący wokół samego słońca, który tylko jakimś dziwnym trafem jeszcze się nie spalił. Nie przeszkadzało mu, że często nazywano go „przyjacielem Dantego” z pominięciem jego imienia. Dante je znał, więcej się nie liczyło.
Zatem zapoznać się z chaotycznym syrenem można było na dwa sposoby – przez bezpośrednie podejście do niego albo przez Virgila. Ludzie z jego kampusu przychodzili więc do wilkołaka, porzuconego na samotnej, zimnej orbicie, pytając, prosząc, dręcząc. Nikt nie wiedział, co zaszło między dwójką przyjaciół i szczerze, nikogo to nie obchodziło, jeśli mogli wybłagać numer Dantego, święty spokój Virgila nie miał tu znaczenia.
Nauczył się wstrzymywać łzy, które wywoływały w nim te rozmowy, wściekał się, bo złością łatwiej operowało się w tej sytuacji niż żalem, ostrym tonem szybko zbywał ludzi, mówiąc im suche „nie” z tyloma niewypowiedzianymi słowami za nim skrytym. Nie mam kontaktu z gościem, z którym znam się od najmłodszych lat i z którym spędzałem całe dnie w szkole. Nie przyjaźnię się z syrenem, któremu mogłem się ze wszystkiego wygadać i powierzyć moje sekrety, aż jeden stał się zbyt niewygodny. Studenci dźgali broczącą krwią ranę w sercu, a Vi ślizgał się na karmazynowych plamach, ilekroć próbował podnieść się i pójść dalej.
Jego nowy początek stał się izolacją, najdalszymi stoliki, cichymi korytarze, pustymi salami, ograniczając ilość kontaktów z innymi, by wreszcie przestać cierpieć. Przypłacił to odcięciem się od reszty osób na kierunku, ale i tak właściwie nie miał głowy teraz do nowych znajomości. Pewnie łatwo by je zepsuł, taki był z niego dobry przyjaciel.
Albumy ze zdjęciami dzieł dawnych mistrzów rzeźby walały się wokół jego nóg, niektóre otwarte w pośpiechu na jakieś stronie, bo umysł potrzebował przypomnieć sobie konkretne nazwisko, inne wciąż ułożone w nierówną wieżę, mogącą lada moment się przewrócić. Vi trzymał szkicownik na skrzyżowanych nogach, studiował rzeźbę pewnej bogini ze zdjęcia, rysował ją z różnych perspektyw, ołówek stukał o krawędź zeszytu w rytm lecącej w słuchawkach muzyki. Zamarł na krótki, przelotny moment.
Ktoś patrzył. Na czarne loki, zgarbione barki, bałagan materiałów rozłożonych w korytarzyku. Decydował, czy podejść do niego, zagadać, a może pomylił osoby? Vi ścisnął mocniej ołówek w dłoni, walcząc z pokusą podrapania się kark przez to nieprzyjemne uczucie obserwowania. Albo podniesienia wzroku i spiorunowanie nim delikwenta. Krzyknięcie, żeby wszyscy go w końcu zostawili.
Ołówek wrócił do wystukiwania rytmu, coraz szybciej i szybciej, im bliżej refrenu było, i bardziej niespokojnie, im nieznajomy bliżej się znajdował. Pachniał jakby paliwem, dymem, drażnił nos dzikim, niekontrolowanym zapachem osobliwej magii. Vi odtworzył w głowie przebieg ich rozmowy, nim jeszcze chłopak się odezwał.
To ty jesteś tym przyjacielem Dantego?
On zawsze mi się podobał…
Mogę go jakoś…?
Perkusja wrzasnęła, wokal stracił kilka strun głosowych, ołówek obijał się o kartki żywym rytmem gitary. Czyjeś ciężkie glany zatrzymały się tuż obok.
— Hej, ty jesteś… — Usłyszał, zdjąwszy słuchawki na szyję.
— Jeśli chcesz się przespać z Dantem — przerwał ostro nieznajomemu, nie podnosząc wzroku znad albumu — to od razu ci mówię, że nie odzywamy się do siebie, nie mam do niego numeru, wystalkuj go sobie sam.
Cisza była niezręczna. Vi zmarszczył brwi. Czemu typ sobie jeszcze nie poszedł?
Nie tylko sobie nie poszedł, ale jeszcze parsknął śmiechem.
— Nie o to do końca mi chodziło — odparł — ale kurwa, gość musiał ci chyba trochę podpaść.
Virgil podniósł głowę i poczuł, że się czerwieni.
Para złotych oczu spoglądała na niego z lekkim rozbawieniem, ale była ciepła i miła, bez śladu oceniania. Spojrzenie wydało mu się aż nadto przyjemne, przesadnie słodkie, obezwładniające, ale tak dobrze się w nim zapadało, otulało tą rozkoszną aurą. Chłopak przekrzywił lekko głowę, czarne włosy wygolone na bokach opadały dłuższą grzywą na pociągłą twarz. Vi patrzył za długo, czuł to, lecz nieznajomy przywykł do ciekawskich oczu oglądających barwne tatuaże na dłoniach i szyi, do wstrzymywanych westchnień na ten zaraźliwy uśmiech i nonszalancję w postawie. Dał mu czas na podziwianie, widać było, że chłopak to lubił.
— Um… — wymsknęło się spomiędzy rozwartych, wilczych warg, Vi poprawił się niezręcznie na ziemi, przeczesał ręką włosy, nagle boleśnie świadom nierówno przyciętej grzywki. — P-przepraszam, nic osobistego.
— W porządku. — Uśmiech nieznajomego się poszerzył, siadł na ziemi, blisko wilkołaka, niewiele brakowało, by ich kolana się stykały. — Virgil, prawda?
Vi zamrugał, zaskoczony rozpoznaniem. I to jeszcze przez kogoś takiego.
— Tak? — mruknął, jakby niepewny, czy dobrze własne imię usłyszał.
— Eneasz — przedstawił się chłopak, wpatrując się intensywnie w Virgila, wydawało się, że oczekiwał czegoś. Lecz żadne zrozumienie nie błysnęło w metalowych oczach, wilkołak pokiwał skromnie głową, pogubiony w sytuacji. — Chodzimy razem na kurs z rzeźby.
— Naprawdę?
Na kurs zapisał się w tajemnicy przed rodzicami, nawet Valerius o tym nie wiedział. To była jego ostatnia próba, ostatnia szansa udowodnienia, że poradziłby sobie w życiu, szkoląc się jako rzeźbiarz. Gdyby jego projekt końcowy został doceniony przez profesorów, wygrałby wyjazd do Spintharos na jeden semestr, by uczyć się rzeźby w tamtejszej akademii sztuk pięknych. Zyskałby wyjątkową wiedzę, doświadczenie, porzucone marzenie znów by ożyło. Trenował po wykładach rysunek, spędzał więcej czasu w pracowni, na okienkach takich jak to dzisiejsze zajmował się studiowaniem dzieł mistrzów. Szansa znajdowała się na wyciągnięcie ręki.
— Czwartki od siedemnastej do dwudziestej pierwszej, grupa z profesorem Ghirlandaio — podsunął Eneasz, coś w końcu zaskoczyło.
— Och, racja. Tak, coś kojarzę, przepraszam.
— Nie przepraszaj tyle — parsknął chłopak, dając sobie chwilę, by popatrzeć, jak Vi po raz pierwszy przy nim nieśmiało się uśmiecha, ucieka wzrokiem do książek. — Przyszedłem do ciebie, bo jesteś najlepszy z naszej grupy.
Śniade policzki oblały się gorącym rumieńcem.
— No co ty… — bąknął wilkołak.
— Totalnie — ciągnął Eneasz, podsuwając się nieznacznie bliżej do Virgila, niby przypadkiem trącając go nogą. — Błyszczysz na tle reszty, gdyby tak nie było, nie szukałbym u ciebie pomocy.
— Pomocy? — Vi zmarszczył brwi, zająknął się. — U mnie?
Eneasz odchylił się w tył, oparł dłońmi o podłogę, westchnął.
— Profesor dał mi parę uwag odnośnie moich prac, ale przy niektórych nie wiem kompletnie, o co mu chodzi, albo jak je zastosować. Nienawidzę tkwić w kropce, więc pomyślałem, że może spróbuję nowej metody i podpytam lepszych od siebie.
Vi kompletnie nie miał pojęcia, w czym mógłby być lepszy od takiego chłopaka jak Eneasz.
— Nie wiem, czy będę w stanie…
— Z twoimi umiejętnościami? — wszedł mu w słowo Eneasz, a dopiero gdy metal zawisł na nim, studiując jego twarz, kącik ust powędrował w górę, niebezpiecznie mocno wpływając na oddech Vi. — Na pewno

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz