02 listopada 2024

Od Cheoryeona – Miecz

Cheoryeon spoglądał to na Raouna, to na Yonkiego, nie ukrywając konfuzji.
— Boska broń? — zapytał, unosząc jedną brew.
Tradycyjnie tej nocy białoocy spotkali się w apartamencie Boga Spirytyzmu. Nie mieli żadnego konkretnego planu, zamierzali po prostu spędzić czas na oglądaniu jakiegoś serialu; przynajmniej Raoun i Cheoryeon, bo Yonki pewnie nie usiedzi dłużej niż dwie godziny i gdzieś go wywali w miasto. W każdym razie zapowiadała się zwyczajna noc.
Do czasu, jak całą trójką zaczęli się nudzić.
Mimo wielu pozytywnych opinii serial okazał się nie być w stanie zaskarbić serc białookich. To znaczy, to nie tak, że był dla nich słaby, w sumie początek ich w miarę zaciekawił, ale dość szybko akcja zaczęła się rozciągać jak guma, a ten zestaw bogów potrzebował emocji. Dlatego od pewnego momentu pojawiało się coraz więcej komentarzy i wtrąceń, aż wreszcie kompletnie przerwali oglądanie, a zaczęli rozmawiać na temat... broni.
Białoocy bogowie, pomimo nierzadko dość odmiennych specjalizacji, mieli pewne wspólne aspekty. Dobrym przykładem była właśnie boska broń. Każdy szanujący się bóg posiadał własny, przepełniony ich mocą oręż, który mogli w dowolnej chwili przywoływać i odsyłać.
Cheoryeonowi jakoś umknęła ta wiedza. Fakt, już dawno temu odkrył, że coś takiego istniało, gdzieś tam Raoun wspominał o swoim Duszniku, ale jasnowidz jakoś odrzucił tę kwestię na dalszy plan, aż tradycyjnie zapomniał. Teraz jednak pojawiła się okazja, by ponownie rozbłysnąć zainteresowaniem, a wraz z tym zastanowić się nad pewną rzeczą.
— Czy ja też mam boską broń? — spytał, poprawił palcami grzywkę.
— Na pewno! — Yonki żywiołowo przytaknął. — Każdy białooki ma, więc nie będziesz stanowił wyjątku!
— Okej, to jak w takim razie mam ją przywołać?
— O, to bardzo proste! — Mały bóg usiadł po turecku na kanapie. — Musisz po prostu się skupić!
Wtem Złotoskrzydły posłał mu krytyczne spojrzenie.
— Wow, świetnie — rzucił bez jakiegokolwiek entuzjazmu.
Oni zawsze, jak coś tłumaczyli, to musieli opisywać w sposób, jakby to wszystko było najprostszymi rzeczami na świecie. Cheoryeon wiele razy przekonał się na własnej skórze, że rozwijanie się w zakresie bycia boską istotą to wcale nie hop, siup, bułka z masłem. W rzeczywistości więcej się do tego przykładał, niż ktokolwiek mógł pomyśleć. A ile się nacierpiał... Niektórych wydarzeń nigdy nie zapomni.
Raoun popatrzył na Yonkiego; westchnął ciężko, pokręcił głową.
— To jest takie proste, gdy ma się wiedzę o swojej broni — powiedział. — W przypadku Cheoryeona, który nie pamięta, jaką miał boską broń, może być ciężko.
Tak, dokładnie tak, w życiu nie wszystko było łatwe!
— Ale Cheoryeon to Złotoskrzydły Wszechwiedzy, więc powinien sobie poradzić.
Aha.
Dwójka białookich jakoś mu wytłumaczyła, co powinien zrobić... czyli się skupić. Wow, nie no, niesamowite, skupienie, super, już ogarnięte. Skupić się, normalnie bomba. Ale wziął się w garść i skupił. Zgodnie z poleceniami spróbował sobie wyobrazić, jak jego boska broń mogłaby wyglądać. Właśnie, jak ona wyglądałaby? Miecz? Uch, to takie duże noże, a on nie był za dobry z nożami. Łuk? Łuki jakoś złą aurą mu zalatywały. Plus nie miał cela. Może jakaś dzida? Dzida? Co on, jaskiniowiec? Dobra, to może coś innego? Chwila, jakie jeszcze były bronie?
— Skupiasz ty się czy nie? — rzucił sceptycznie Raoun.
— Skupiam! — odparł Cheory.
— Coś nie widać...
— To okulary se załóż!
Znów zapadła cisza, białoocy bogowie przypatrywali się uważnie Złotoskrzydłemu.
Wreszcie jasnowidz ciężko oparł się plecami o kanapę, wypuścił z ust głośne westchnięcie.
— Wiecie, co, ja chyba nie mam broni.
Próbował sobie wyobrazić wszystko, co znał, a nic nie zadziałało. Przywoływanie boskiej broni nie mogło być takie trudne, przecież bogowie na pewnym etapie to instynktownie robili, ot, tak. Istniała więc tylko jedna opcja: Cheoryeon po prostu żadnej nie miał. Ani miecza. Ani łuku. Ani dzidy. Ani niczego innego.
— A tam, gówno, na pewno masz. — Raoun skrzyżował ręce na piersi. — Każdy szanujący się bóg ma.
— Ale może ja nie mam? — Wzruszył ramionami.
W końcu zawsze się pojawiały wyjątki odstające od reguły.
— Masz.
— A może jak mnie zabito, to ją straciłem?
— To tak nie działa.
— A może ten, kto mnie zabił, to też zniszczył moją broń.
— Nie sądzę, żeby...
— A-a, tylko nie wciskajcie mi tu żadnego kitu, że te bronie są niezniszczalne, bo na pewno nie są, tak samo, jak wasze ciała! — Pogroził palcem. — Też was można zabić, poćwiartować i tak dalej, po prostu określacie siebie nieśmiertelnymi, bo się odradzacie jak w jakiejś grze!
Nic nigdzie nie było wieczne, a ponieważ nawet boskie ciała miały swoje limity, to z boskimi broniami pewnie było tak samo. Skoro coś lub ktoś zdołał zgładzić Złotoskrzydłego Cruinneirima, a nawet wymazać mu wspomnienia, to na sto dziesięć procent jego broń skończyła tak samo. Gdyby sam Cheoryeon miał zabić takiego boga, przy okazji dopilnowałby, żeby oręż również przepadł. Tak dla powinności.
Yonki podparł ręką podbródek, na moment popadając w zamyślenie.
— Nie no, fakt — zaczął — jeśli ktoś da radę zniszczyć nasze bronie, to raczej ich nie odzyskamy i będziemy potrzebować nowych.
Ha, czyli Cheory miał rację! To znaczy, oczywiście, że miał rację! Był Złotoskrzydłym Wszechwiedzy!
— Chwila — rzucił wtem Yonki — skąd wiesz, że się odradzamy jak w grze?
— Och, proszę was, jestem Złotoskrzydłym Wszechwiedzy, to oczywiste, że wiem! — Skrzyżował ręce na piersi, posłał małemu bogu krytyczne spojrzenie.
W ten sposób doszedł do wniosku, że jego boska broń nie przetrwała razem z nim. Najprawdopodobniej została zniszczona, a jeśli jakimś cudem wciąż istniała, to straciła więź ze swoim właścicielem czy coś w ten deseń. Nie to, że teraz czegokolwiek takiego potrzebował. Żył w świecie Riftreach, w Novendii, która nie wymagała noszenia przy sobie czegoś na obronę. Nawet jeśli jakimś cudem ktoś go zaatakuje, to ucieknie lub przeżyje, bo, hej, miał boskie ciało? I jakieś zwykłe postrzelenie czy trafienie prostym zaklęciem go nie zabije? A choćby niemożliwym trafem umarł, to przecież pójdzie do Raouna i ten zaprowadzi do Pramatki, żeby dała jasnowidzowi nową fizyczną formę. Życie na łatwiźnie.
— Właśnie, jestem Zlotoskrzydłym, to na cholerę mi jakaś stała boska broń? — Wzruszył nonszalancko ramionami. — Zakładam, że Pramatka takiej nie ma, więc ja pewnie też nie potrzebuję!
Usiadł prosto, uśmiechnął się lekko do siebie.
Widząc to, Raoun nie potrafił powstrzymać cichego prychnięcia.
— Ale Pramatka w każdej chwili może sobie jakąś stworzyć, a ty nie. — Nachylił się nieco w jego stronę, puścił mu oczko.
— Dobra, pal trampki!
Nie potrzebował żadnej boskiej broni!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz