TW: subtelny gore w dosłownie jednym zdaniu.
Smukłe palce błądziły po niewielkim skrawku pożółkłego pergaminu. Niebieskie opuszki, usiane łyskającymi w cieniach nocy znamionami, muskały wsiąknięty w kartkę atrament – słowa, które wydawała się znać na pamięć, będące piętnem wypalonym na jej wspomnieniach, powracającym do przeszłości umyśle. Minął kolejny rok, odkąd opuściła Czarny Jar, pchana w objęcia nieznanego przez skąpane w żalu serce i tęsknotę za ciepłem drugiego człowieka. Ciepłem, które na dobre odebrała jej ta śpiąca pod grubą warstwą śniegów kraina. Mimo to nie zapomniała. Nie chciała zapomnieć. Nie, gdy trzymana w jej dłoniach karteluszka była ostatnią istniejącą cząsteczką osoby, która na nieznanym odłamku obdarowała ją wytęsknioną miłością i prawdziwym zaufaniem.
List znalazła niedługo po dowiedzeniu się o tragicznej śmierci Dakody, chwilę po wysłuchaniu rzucanych w jej stronę oskarżeń i chwilę przed swą rychłą ucieczką z wioski. Nie chciała być wścibska. Nie chciała również, by ktokolwiek przyłapał ją na szperaniu w niewielkim kuferku denatki, jednak potrzeba zabrania ze sobą jakiejkolwiek pamiątki po zmarłej siostrze, okazała się dużo silniejsza, niż rodzące się w jej głowie obawy.
Gdy wśród kolorowych wstążeczek, koralików i prostych, drewnianych grzebieni znalazła kopertę ze swoim, starannie naskrobanym imieniem, zamarła. Wciąż doskonale pamięta to uczucie. Mieszający się z rozpaczą strach, bolesny cios w cichej, nigdy niewypowiedzianej żałobie. Nie zawahała się. W zaciskającym się na jej sercu żalu, za nic mając sobie obecność znajdujących się za drzwiami państwa Zirkalov, oderwała od kartki odbity monetą lak, wyjęła skrupulatnie złożony list. I zaczęła łkać.
Zabrała go ze sobą. Każdego dnia, podczas krótkiej chwili odpoczynku w bezcelowej tułaczce, podróżach z miasta do miasta, wyciągała słowa Dakody ze starej, rozpadającej się torebki, dokładnie studiując zawarty na pergaminie przekaz; chłonąc ostatnie iskierki jej jestestwa, wspomnieniom siostrzanej twarzy nigdy nie pozwalając na dobre przygasnąć. Żałowała wtedy jedynie, że nie może wrócić do domu. Do świata, gdzie spędzone z nią chwile na zawsze pozostałyby zapisane w misternym układzie połyskujących nad Karią gwiazd.
Odkąd usytuowała się na obrzeżach Stellaire, w każdą rocznicę swego odejścia z Medwii, powraca do tamtego dnia. Słowom znanym już na pamięć pozwala raz jeszcze wybrzmieć w swym zachrypniętym, niskim głosie; pozwala im roznieść się po wszystkich kątach sadyby i wsiąknąć w stare bele, skrzypiące drewno mebli, jakby obawiała się, że te nigdy tak naprawdę nie znalazły się na pozyskanym przez nią świstku, a że były jedynie wytworem pogrążonej w smutku imaginacji.
Zapisane przez jej siostrę przemyślenia nigdy jednak nie blakły. Choć nasiąknęły licznymi czarodziejki łzami, wciąż starannie trzymały się swego miejsca na pergaminie, co roku przypominając Yuliyi o uczuciach Dakody i całej nadziei, którą pokładała w osobie tajemniczej, przybyłej z nieznajomej krainy księżniczki. O miłości, którą ją obdarowywała i o marzeniu wspólnej ucieczki z rodzinnych stron – z dala od ośnieżonych, medweńskich szczytów, prosto w objęcia niepoznanego, tętniącego życiem świata.
Mimo wszystko marzenie to pozostało w Medwii. Uleciało wraz z życiem zaginionej dziewczyny, wsiąknęło w śnieg razem z broczącą z jej ciała krwią i utknęło między zębami nieznanej, krwiożerczej bestii w postaci nieprzeżutych tkanek oraz wystających z pyska ścięgien. Yuliya obiecała sobie, że kiedyś tam wróci. Wróci, tylko i wyłącznie po to, by poznać każdy szczegół ostatnich Dakody chwil. Po to, by stanąwszy nad zbitym z kilku desek nagrobkiem, napomnieć siostrzyczce, iż spełniła to marzenie bez niej i jak bardzo jej z tego powodu przykro.
Nie zrobi tego jednak dzisiaj ani nie zrobi tego choćby jutro. Czuje wciąż zbyt duży strach, by stanąć naprzeciwko osób, w których oczach zawsze była jedynie kolejnym, niepoznanym niebezpieczeństwem.
Czarny kocur zamruczał donośnie podnosząc swe żółte ślepia na twarz czarownicy i swym puchatym cielskiem owinął się wokół jej nóg, widocznie domagając się atencji oraz natychmiastowo potrzebnych pieszczot. Yuliya, niespodziewanie wyrwana z gonitwy własnych myśli, wspomnień oraz przytłaczających umysł co by było gdyby, odłożyła list na obłożony schnącym zielem stół, po czym kucnęła i zanurzyła dłoń w miękkim futrze kociaka. Wąsacz dotrzymywał jej towarzystwa od pierwszych, spędzonych w okolicach Stellaire dni, znajdując sobie przytulny kącik w niewielkiej chatce księżniczki, którą opuszczał dość rzadko, ewidentnie w otoczeniu Yuliyi czując się najlepiej. Już dawno powinna jakoś go nazwać. W końcu, czy nie tak postępowali mieszkańcy okolic? Nadawali imiona swym futrzastym przyjaciołom?
— Wiesz, myślę że możesz mieć rację — odparła w stronę kocura, posyłając mu nieśmiały uśmieszek. Kot naparł na jej palce, spragniony miłość otarł się o łydkę. — Myślę, że byłaby z nas dumna. Dumna i wdzięczna, że nigdy o niej nie zapomnieliśmy. A ja? Ja kiedyś tam wrócę. Wrócę i powiem jej, jak straszliwie za nią tęsknię.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz