08 listopada 2025

Od Dantego – Marzenie

Podmuch rześkiego powietrza wydawał się być jej pierwszym oddechem wziętym od godziny. Sappho przystanęła na moment przed drzwiami wiekowego budynku, w którym odbywał się bankiet, chłonąc chciwie ciszę otulającą dziedziniec z fontanną. Rozumiała znaczenie takich wydarzeń, szczególnie gdy agencja nieruchomości specjalnie ściągnęła do Luminarii wpływowych inwestorów potrzebujących lekkiej zachęty rzuconej nad kieliszkiem szampana, żeby podpisać intratny kontrakt z jej przełożonymi. Rozumiała oraz cieszyła się z udanych rozmów, lecz w końcu i ją rozbolały kostki od mieniących się srebrem szpilek, a ramiona zapragnęły zapaść się w miękką pościel. Wymieniła się wizytówkami z jeszcze paroma osobami, po czym wyszła, zanim ktokolwiek zdołał dostrzec jej zmęczenie. Nie zamierzała pozwolić komukolwiek przypisać jej jakkolwiek błahą słabość.
Z gracją zeszła z marmurowych schodów, szpilki zastukały cicho o mozaikę z cegły. W jej imieniu obsługa bankietu zamówiła taksówkę, wystarczyło jej poczekać, aż kierowca się zjawi. Przysiadła na brzegu fontanny, niewielkiego, lecz pięknego dzieła przedstawiającego uciekającą przed bóstwem kobietę, która zamienia się w drzewo jako ostatnią, desperacką próbę uwolnienia się od niechcianego adoratora. Z jej wydłużających się w gałęzie palców wylewała się granatowa woda, pluskająca niewiele głośniej od szeptu. Ona została złamana, on zaś poszedł szukać kolejnej nieszczęśnicy. Żałosna historia i jakże prawdziwa.
— Można mnie jedynie nazywać szczęściarzem, jeśli tak bez słowa pojawia się przy mnie kobieta piękniejsza od mych marzeń.
Sappho nie powstrzymała wzdrygnięcia na dźwięk czyjegoś głosu. Rozejrzała się. Głęboki, mocny, lecz zarazem słodki ton wydawał się pochodzić prosto z mroku. I rzeczywiście, wśród oleandrów posadzonych w grubych, glinianych donicach, tam, gdzie światło z budynku nie dochodziło, poruszył się cień. Wysoki, postawny, przytłaczający sylwetką i urzekający uśmiechem. Brunetto Latini oderwał się od warstwy mroku, który nagle przybrał kształt jego szerokich ramion. Był wampirem, należał do nocy, nic dziwnego, że zdołał się tak doskonale przed nią ukryć.
Odkrywszy swego nieoczekiwanego towarzysza, Sappho pozwoliła sobie na cień uśmiechu. Brunetto Latini posiadał ogromny majątek i chętnie poszerzał ilość swoich posiadłości, do tego pochodził z Solmarii. Zaproszenie go na bankiet było oczywistością. Jednak z wielkimi wpływami wiązało się wielkie wyrachowanie charakteru. Starsi stażem pracownicy ostrzegali ją przed Latinim, szeptali o jego upodobaniach zmieniających się wraz z porami roku. Sappho nie uważała się za tyle naiwną, by mu ulec, lecz musiała przyznać, że było coś w nim, czemu trudno było się oprzeć.
— Panie Latini, ile kobiet z tego bankietu przywitałbym pan tymi słowami? — zapytała, uważnie śledząc go wzrokiem, gdy niespiesznie szedł ku niej, odpowiadając jej równie intensywnie skupionym spojrzeniem. Czy dostrzegł, jak zmierza do wyjścia i poczekał na nią? Czy zaszył się tu wcześniej z jakąś panną i spróbował szczęścia z kolejną?
— Połowie pochwaliłbym dobór sukni. — Usiadł na skraju fontanny, niecały metr od niej. — Kilkanaście określiłbym uroczymi. — Poprawił wysadzane brylantami spinki do mankietów. — Kilka nazwałbym czarującymi. — Jego mroźnobłękitne oczy, spokojne niczym trwający latami lodowiec, iskrzące się jak słońce odbijające się w jego powierzchni, zwróciły się na nią, nie krępując się z lustrowaniem jej, dając sobie bodaj cały potrzebny czas na zbadanie każdego zagięcia przylegającej ciasno do ciała sukni. Mało kto nie zaczerwieniłby się na to spojrzenie, ale morze w piersi Sappho nie zawrzało. — Lecz tylko jedna byłaby dla mnie równie zachwycająca rano, co wieczorem.
— Zakrawa to na arogancję, panie Latini — wytknęła mu, myśląc o tych wszystkich innych bankietach, gdy powtórzył te słowa innej pięknej kobiecie, w inną noc, może nawet w innym kraju. Myślała o tym, a jednak nie potrafiła odwrócić się do niego plecami, jakby był dziesiątym kieliszkiem szampana, który nie zrobi już wielkiej różnicy, czy się go wypije, czy nie. Odurzający, drogi, przystojny. I tak skończy się to bólem głowy.
— Spodziewała się pani czegoś innego? — Nim jednak otworzyła usta, Latini odezwał się ponownie. — Pozwolę sobie zmienić pytanie – czy chciałaby pani czegoś innego?
— Moje pragnienia nie mają obecnie z panem niczego wspólnego.
Zaśmiał się cicho, zadarł brodę, prezentując swój profil. Księżyc obrysował mocno zarysowaną szczękę, przekradł się srebrną linią po prostym nosie.
— Słyszałem o pani brutalności w słowach, lecz odczuć ją na własnej skórze… — urwał, a Sappho zmarszczyła delikatnie brwi na dziwnie rozmarzony ton.
— To coś miłego? Złego?
— Wyjątkowego — poprawił ją.
— Lubi pan odrzucenie?
Latini przekrzywił nieznacznie głowę, spoglądając znów na Sappho. Każdy jego ruch zdawał się być stworzony na kanwie gradientu łączącego noc ze wschodem – płynny, spokojny, naturalnie piękny. Powoli, przeciągając pęczniejącą możliwymi odpowiedziami ciszę, uniósł kącik ust w półuśmiechu. Wampirzy kieł błysnął idealną bielą i Sappho mogłaby przysiąc, że wyraz ten nie zwiastował niczego dobrego.
— Myślę, że oboje wiemy, że nie o odrzuceniu mówimy.
Nie pochylił się ku niej, lecz miała wrażenie, jakby jednak znalazł się bliżej w jakiś niewytłumaczalny sposób.
— Absolutna arogancja — skomentowała cicho.
— Lubię się nią chwalić, peszy innych.
— Zauważyłam.
— Długo mnie obserwowałaś?
— Kiedy przeszliśmy na „ty”? — odbiła sprawnie, wyczulona na te drobne zmiany w rozmowie.
— Teraz. — Błękit zabłyszczał w ciemności. — Sappho.
Zmrużyła przenikliwie oczy. Nie powstrzymała delikatnego uśmiechu zakradającego się na jej usta. Jak on to robił? Jak zdobywał postawione mury z taką łatwością? Może jednak za dużo wypiła na bankiecie, a on to zwyczajnie wykorzystywał.
— Chcesz usłyszeć, jak mówię twoje imię.
— Zawsze uważałem, że brzmi ono lepiej wypowiadane przez usta malowane czerwoną szminką.
Ponad szerokim ramieniem rozbłysło żółtawe światło. Na dziedziniec zajechał właśnie ciemnozielony samochód kształtem przypominający dorodny bakłażan. Pojazd zafurczał, zakaszlał, zatrzymał się parę kroków przed fontanną.
— Może innym razem, panie Latini — odrzekła Sappho, w tym samym momencie podnosząc się, co Latini. Przeszła koło niego, jakby wcale go tam nie było. Jeszcze trochę i dziesiąty kieliszek stałby się jedenastym.
Podążył za nią. Lakierowane buty wybijały zdecydowany rytm, zaś patrząc po minie taksówkarza gotującego się do wyjścia z samochodu, spojrzenie niosło w sobie groźbę zniszczenia, jeśli nie uległo się pod naporem lodowca. Latini sięgnął tuż koło niej do klamki, otworzył dla niej drzwi pojazdu.
— To nie jest pożegnanie — stwierdził.
Choć miejsca na tylnym siedzeniu nie było za wiele, Sappho zdołała zwinnie wsunąć się na siedzenie.
— Niezupełnie — przyznała, mimo iż dalej odmawiała złączenia ponownie ich spojrzeń.
Drzwi zatrzasnęły się za nią, lecz duża dłoń zacisnęła się w miejscu opuszczonej szyby. Czekała w kącie jej oka, pewna, że ostatnie słowo nie zostało wypowiedziane. Zerknęła na jego palce, na pierścień z kamieniem, za który można by było kupić cały budynek rozświetlony bankietem. Odważyła się spojrzeć wyżej i straciła szansę powrotu. Czarujący uśmiech czekał na nią.
— Chciałbym wysłać ci róże.
Było to puste zapewnienia w ustach kogoś z taką reputacją. Nie powinna zachować się naiwnie. Nie powinna wyjść na głupią. Wystarczyło klepnąć w oparcie kierowcy i by odjechała, a im dłużej trwała w tym dziwnym zawieszeniu z Latinim, tym mocniej pytała siebie, co jeśli popuściłaby nieco z kontroli? Pozwoliła się ponieść mroźnym głębinom? Może nie była wcale lepsza od innych. A może wszyscy taki bali się Latiniego, bo nie byli wystarczająco silni i sprytni, by pokierować odpowiednio statkiem po łączącej ich granicy. Sappho uniosła podbródek.
— Wolę tulipany.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz