08 listopada 2025

Od Cheoryeona – Maska

W oddalonej od głośnego Stellaire okolicy panował spokój i cisza, która jednak w pewnym momencie została przerwana. W bocznej części niewielkiego parkingu wylądował Cheoryeon; schował skrzydła, dzięki magii nie pozostał żaden ślad w ubraniach. Ściągnął z oczu gogle, zostawił je na głowie po wcześniejszym poprawieniu włosów. Wyciągnął z zasuwanej zameczkiem kieszeni komórkę, żeby sprawdzić godzinę.
Okej, dwadzieścia trzy minuty od mieszkania do celu. Powinien chyba wziąć udział w wyścigu lotniczym, może jeszcze by coś wygrał. Co prawda, pieniędzy już aż tak nie potrzebował, ale miałby chociaż jakieś trofeum do postawienia na półce.
Wrzucił urządzenie z powrotem do kieszeni, następnie przyjrzał się spoczywającej na prawym nadgarstku bransoletce – zaklętej tak, żeby móc swobodne chodzić po mieście bez bycia rozpoznanym przez innych. Cudo od Suyeon, nakładające na nosiciela specjalną maskę, przez którą dostrzec mogli tylko bliscy. Dzięki temu Cheoryeon bezproblemowo wychodził z domu i nie musiał się kryć przed fanami. Świetna sprawa dla dobrze prosperującego celebryty.
Jedynie trzeba było trochę uważać. Energia zaklęcia po kilku dniach użytkowania się wyczerpywała. Na przykład teraz zostało jej już mało, więc Złotoskrzydły zdjął bransoletkę i schował do kieszeni. I tak tutaj nie musiał się kryć. W promieniu co najmniej kilometra nie było tu nikogo poza nim oraz jedną osobą, przy której akurat nie trzeba było się maskować.
Podniósł wzrok na znajdującą się przed nim stację paliw. Półmrok dość wczesnego poranka rozświetlały lampy z wnętrza oraz duży, od czasu do czasu migoczący napis na szyldzie. Cheoryeon jeszcze przesunął palcem jeden kosmyk włosów, po czym szybkim krokiem wszedł do środka.
Dźwięk dzwoneczka powiadomił o jego obecności. Złotoskrzydły od razu skierował się do konkretnej alejki, jak gdyby był stałym bywalcem stacji. Cóż, technicznie powoli się nim stawał. Nigdy tu nie tankował (głównie ponieważ nie miał własnego pojazdu), ale za to już kilkukrotnie kupował. Co?
Prażynki krewetkowe.
To bardzo ważna przekąska. Istniały przeróżne rodzaje, firmy, ale żadna nie dorównywała tej jednej, którą Cheoryeon poznał jaką pierwszą. Robiła po prostu idealne prażynki. Niewielkich rozmiarów, więc bez problemu łapało się je w całości do ust, na tyle dobrze doprawione, że czuć było i krewetkę, i chilli. Inne nie potrafiły uzyskać tego balansu albo forma samych prażynek nie pasowała. Oczywiście jak na złość te najlepsze trudno było gdziekolwiek dostać, a zamawianie przez Internet, płacąc za dostawę dwa razy więcej niż same chrupki, to zdzierstwo.
Na szczęście okazało się, że ulubione prażynki krewetkowe sprzedawano na stacji paliw w okolicach Stellaire, prowadzonej przez nie kogo innego, jak Bernarda de la Vegę. Tego de la Vegę. Tego, który dawniej grał w DZIKIM SZCZENIĘCIU. I tego, którego Cheoryeon pewnego razu poznał osobiście w sklepie muzycznym. Co za zbieg okoliczności. Jak to Raoun mawiał? Że Tesdin maczała w tym palce? No, ona chyba nie mogła z Ma'ehr Saephii wpływać na los w Riftreach, ale dobra, niech tam będzie.
Naprawdę nie przypuszczał, że przyjdzie mu się zaznajomić z Bernardem. Co prawda, ich relacja nie była jakaś niesamowita, ale zawsze się cieszył, gdy mógł się choć trochę zakolegować z innym muzykiem. Bernard nie był wygadany ani bardzo towarzyszki, lecz jemu to tam nie przeszkadzało.
Dlatego, gdy już zgarnął z półki dwie paczki prażynek i udał się do kasy, ucieszył się na widok mężczyzny, który już zdążył podejść do lady.
Bernard popatrzył na różnookiego, potem na chrupki.
— Nie żartowałeś, gdy napisałeś, że będziesz asap — rzucił niby obojętnym, ale zdradzającym cień zaskoczenia głosem.
Trochę wcześniej Cheoryeon przeglądał Chirpera i natknął się na post Bernarda. Na początku zamierzał zostawić zwyczajny komentarz, ale wtem postanowił dopytać o prażynki. Dość szybko dostał odpowiedź, że tak, były one w sklepie, a wtedy odpisał, że przybędzie po nie najszybciej, jak tylko może.
— Dostałem przerwę w robocie i udało mi się ją wydłużyć — wyjaśnił krótko Cheoryeon. — Mogę jeszcze prosić te żelkowe rybki?
Tamten uniósł brew na pierwszą kwestię, pobieżnie zerknął za siebie na wiszący zegar. Ostatecznie jednak nic nie powiedział, a zaczął kasować zakupy. Dorzucił malutką paczkę żelków.
— Właśnie — zaczął Złotoskrzydły — byłem w .stringed up. i Marley kazał mi cię pozdrowić. Również pyta, kiedy znowu przyjdziesz.
W odpowiedzi Bernard cicho westchnął, wywrócił oczami. Zamiast skomentowania spytał o metodę płatności. Cheoryeon wyciągnął komórkę, już miał wybierać zza etui kartę, gdy nagle urządzenie zaczęło burczeć. Spojrzał na ekran, ujrzał podpisany numer.
O nie.
Stał wgapiony w smartfona, przez dobrą chwilę się wahając z odebraniem. Bernard przyglądał mu się trochę badawczo, dwójka wymieniła się krótkim spojrzeniem. Wreszcie Cheoryeon przeciągnął zieloną słuchawkę, przystawił komórkę do ucha.
— Słucham...
Cheoryeon-ssi, mówiłeś, że idziesz na drzemkę, a nie ucieczkę, bogowie jedni wiedzą, gdzie!
Odchylił głowę lekko w bok, skrzywił się nieznacznie.
Oczywiście, że menedżer dość szybko odkrył jego nieobecność w pokoju gwiazdy.
Tak właśnie załatwił sobie dłuższą przerwę – udał, że potrzebuje godzinnej drzemki mocy, na co bez większego problemu otrzymał zgodę, w końcu był jeszcze czas do przygotowań. No, właśnie, był. Czemu więc Vance tak się denerwował? Minęło dopiero pół godziny, Cheoryeon tak szybko latał, że wróci do Jukhyang na czas.
O, racja, oby Vance się nie skapnął, że to międzynarodowa rozmowa.
— Jak się znalazłeś za granicą? Gdzie ty jesteś?!
Aha.
— Vance-nim, wrócę idealnie za pół godziny, serio!
— Ja myślę, bo jak się spóźnisz o choćby pięć minut, to zastopujesz całą stację nadawczą! Wszyscy będą musieli na ciebie czekać, a czegoś takiego rookie zdecydowanie nie powinien powodować!
Coś tam jeszcze zaczął narzekać, ale Cheoryeon nie słuchał. Odgiął część etui, wybrał spod niego kartę, którą zapłacił za swoje zakupy. Bernard patrzył to na niego, to na smartfona, z którego dobiegały przeróżne teksty. Akurat menedżerowi nie chciało się używać w pełni yeongsańkiego, tylko nadawał głównie po novendyjsku. To znaczy, żeby nie było, Vance nie obrażał Cheoryeona w żaden sposób. Po prostu dość wyraźnie okazywał swoje obawy związane z potencjalnym spóźnieniem muzyka na swój własny występ. Kiedy ten nigdy do czegoś takiego by się nie dopuścił! Bez przesady!
Schował kartę pod etui, wziął do ręki komórkę, mówiąc:
— Naprawdę obiecuję, że będę na czas, to tylko szybki wypad, przewietrzenie się i tak dalej. Nie musisz dzwonić do Tommy'ego.
Cheoryeon-ssi, naprawdę nie możesz tak znikać bez zapowiedzi, wmawiając innym, że idziesz się zdrzemnąć, to...
— Pieczątka? — odezwał się wtem Bernard.
Cheoryon przytaknął, wsunął dłoń do kieszeni spodni... potem drugiej. Zmarszczył nieco brwi, przycisnął uchem komórkę do barku, żeby mieć obie ręce wolne. Zaczął przeszukiwać wszystkie kieszenie, jakie miał, lecz nie mógł znaleźć tego jednego prostokątnego kartonika, na którym zbierał pieczątki. W końcu pochwycił w palce urządzenie, jeszcze raz zajrzał pod etui.
Powoli się wyprostował, usta przemieniły się w wąską kreskę.
— Mogą być następnym razem dwie? — zapytał nieśmiało z trochę niezręcznym uśmiechem na twarzy.
Słysząc to, Bernard cicho westchnął, aczkolwiek nie zaprzeczył. Wyrwał z terminala paragon, położył przy paczce żelków.
— ...dlatego musisz pamiętać, że... — ciągnął dalej menedżer.
— O, przepraszam, kończę, bo muszę szybko wracać! — przerwał mu Cheoryeon — Kończę!
Rozłączył się, wsadził urządzenie do kieszeni, zasunął zamek. Pospiesznymi ruchami zagarnął z lady swoje zakupy; żelki schował w kurtce, prażynki zaś wcisnął pod pachę.
— Super było się spotkać, ale muszę lecieć — rzucił do Bernarda. — Tak to już jest, jak się ucieka, to znaczy, wychodzi na przerwę w pracy! Do następnego!
Truchtem opuścił stację. Poprawił chwyt na paczkach, z niewielkim trudem założył na rękę bransoletkę, naciągnął na oczy gogle, po czym rozwinął skrzydła i wzbił się do lotu, ignorując zgubione po drodze dwa pióra. Bernard wyglądał przez duże okno, a chwilę później zerknął na pozostawiony paragon. Pochwycił papierek – mrucząc coś pod nosem, zmiął go i wyrzucił do kosza.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz