— Ostatnio na pewnym placu w Stellaire zaczął pojawiać się pewien uliczny muzyk. Odkąd pierwszy raz go zobaczyłam, niemal codziennie tam chodzę w nadziei, że ponownie go spotkam. — Inanna zaczęła czytać na głos kolejne pytanie walentynkowego Auranthium. — No, no, Lilian. Nie jesteś już jedynym muzykiem, z którym fanki chcą umawiać się na randki za pośrednictwem gazety.
— Co ty mówisz, konkurencja? — Lilian zaśmiał się, ciekawsko zerkając na przyjaciółkę zza ekranu laptopa.
Inanna zrobiła krótką przerwę, żeby przekręcić się z pleców na brzuch, po czym otoczyła kółkiem kolejny blok tekstu w gazecie. Marginesy były zapełnione notatkami, powoli zaczynało brakować tam miejsca na nowe.
— Czasami się to udaje i wtedy zawsze chcę do niego zagadać. Być może poprosić o numer, lecz brakuje mi odwagi — kontynuowała, wczuwając się w rolę. Czytali na zmianę. Nie szczędzili przy tym swoich umiejętności interpretatorskich i aktorskich. — Ponadto zakrywa on swoją twarz maseczką i okularami, przez co dodatkowo się waham…
— Hmm… — wymruczał w zamyśleniu, stukając paznokciami o blat stołu.
Lilian wychował się w gronie ulicznych artystów, dlatego zawsze darzył ich sympatią. Uważał, że tylko ktoś, kto do reszty postradał zmysły, nie potrafi zostawić w sercu miejsca dla środowiska, z którego się wywodzi. Gdyby sprawy potoczyły się nieco inaczej ponad dekadę temu, sam prawdopodobnie byłby w tym samym miejscu, ucząc gry na instrumencie kolejne pokolenie dzieciaków z marzeniami, tak jak kiedyś nauczono jego. Dzieciak z marzeniami. W innym miejscu i w innych okolicznościach – ale czy to ważne? Czasy i gusta się zmieniają, a uliczni muzycy zawsze pozostają tacy sami. Nie kierują się w swoim działaniu jakąś trudną, nieodgadnioną filozofią. Chcą zarobić na życie, może po prostu zostać usłyszanymi. Albo, albo – nic pomiędzy. Tylko ludzie z upływem lat nazywają ich inaczej. Bardami, trubadurami, grajkami, niespełnionymi artystami, nierobami… Do diabła z ludźmi. Co oni mogą wiedzieć?
— Powinnam spróbować czy uznać, że skoro nie ujawnia swojej tożsamości, to może nie chce, żeby ktokolwiek go bliżej poznał? — Inanna spojrzała na Liliana z wymownym wyrazem twarzy. — Koleżanka zadała złe pytanie. Myślę, że lepsze byłoby: “może nie chce, żeby ktokolwiek w ogóle go poznał?”.
— Wykryto próbę naruszenia tożsamości artystycznej?
— Zagrożenie trzeciego stopnia. Postawa autorki tego pytania przejawia niepokojące tendencje do przemiany w obsesyjną stalkerkę?
— Zagrożenie pierwszego stopnia. Mam wrażenie, że jeszcze się waha — ocenił muzyk. — Ale trzeba przyznać, że zrobiła mu dobrą reklamę. Teraz ja też chciałbym go poznać…
I tak to się wszystko zaczęło.
Lilian miał wrażenie, że coś wzywa go na ulicę. Nie wiedział, co dokładnie – ciekawość, sentyment? Może te dwa na raz? Dlatego uknuł plan. Bardzo sprytny plan. Był wieloetapowy i przewidywał długi czas realizacji. Uwzględniał wszystkie ograniczenia czasowe, nieznany wskaźnik wystąpień zamaskowanego artysty, ilość potencjalnych lokalizacji oraz konieczność periodycznej zmiany kamuflażu – ostatni z tych wyższych koniecznych wymogów był oczywiście najprzyjemniejszym, ale cenił sobie wszelkiego rodzaju wyzwania logistyczne i organizacyjne. Zlecił uważne zwiady także Inannie, Elodii i Albinowi. Nikt, oprócz basistki, nie wydawał się tym zachwycony, ale nieugiętość Liliana w tej kwestii sprawiła, że każdy musiał się wytężyć i nieco poobserwować.
Po około miesiącu wszyscy zaczęli poddawać wątpliwości zasadniczą kwestię: czy obiekt naszych poszukiwań w ogóle istnieje? Co, jeśli pytanie walentynkowe było tylko głupim żartem? Niespełnioną fantazją czytelniczki? Całkowicie hipotetyczną sytuacją? Cóż, po takim czasie głupio byłoby się wycofać – tak oczywiście myślał Lilian. Musiał uciec się do skrajnie pokrętnej argumentacji, żeby nie stracić wsparcia menadżerki i perkusisty: “potraktujmy to jako badania terenowe na temat ulicznych muzyków” — rzucił w końcu. Wtedy to właśnie usłyszał odpowiedź, że zrobią wszystko, tylko niech w końcu przestanie gadać. Odetchnął z ulgą. Nieważne jak – ważne, że zadziałało.
Niedługo później okazało się, że miał rację (jak zwykle). Tajemniczy gitarzysta istniał naprawdę, a występował pod pseudonimem Cherry Moon. Pierwszy, zupełnie przypadkiem, wpadł na niego Albin. Zupełnie przypadkiem, bo miało to miejsce nie na żadnym placu, a w sklepie muzycznym. Zwrócił uwagę na maseczkę z małym, doszytym w rogu materiału, logiem wiśni i księżyca – później takie same zauważył również na pokrowcu od gitary i jakaś lampka zaświeciła w jego głowie. Mało kto zakłada maseczki do sklepów muzycznych, a co dopiero z takimi fantazyjnymi wzorami; a już w ogóle mało kto dopasowuje wzorki maseczki do tych na pokrowcach.
Albin wysłał Lilianowi nazwę sklepu i ulicę. Tym samym jednocześnie złożył wypowiedzenie, oznajmiając, że właśnie skończyła się jego rola w wielkim poszukiwaniu. Wokalista oczywiście z początku gniewał się, że ten nie skorzystał z tak dogodnej okazji, żeby od razu zagadać. Ale prędko zapomniał, zajęty codziennymi spacerami w okolice tegoż sklepu – może to i lepiej, bo kto inny mógłby przypadkowo zagadać nieznajomego niż on sam we własnej osobie.
W końcu i on odniósł znaczący sukces – to znaczy, los zesłał na rynek Cherry Moona.
Kolejnym etapem jego małych badań terenowych była obserwacja. Często kręcił się w pobliżu centrum wydarzeń, rzucał uważne spojrzenia z tarasów kawiarni,popijając kawę (niby-to zajęty własnymi tekstami), raz czy dwa przystanął na chwilę pośród aktywnych słuchaczy, żeby samemu posłuchać. Chętnie przyznał w myślach, że chłopak miał bardzo przyjemny w odbiorze głos, śpiewał czysto (to było dla Liliana najważniejsze) i z charakterem. Pokusiłby się nawet o stwierdzenie, że przypominał mu kogoś. Ale wtedy jeszcze nie wiedział, kogo.
Nie trzeba było być niesamowicie wnikliwym, żeby prędko wysłuchać wnioski; psychofanka istniała, tak samo jak istniał sam Cherry Moon, problematyka obsesyjnego zagadnienia nie ocierała się wokół pojęcia abstrakcji i fantazmatu – wydarzenia były zupełnie realne, a nawet bardziej niż realne, było brutalnie rzeczywiste: zagrożenie zakrawało o drugi stopień. Otóż psychofanka kręciła się – kręciła, tak samo jak Lilian, po tym samym rynku, w różnych godzinach, ale w tym konkretnym obszarze kilku metrów kwadratowych. I wyczekiwała. Tak samo jak Lilian, ale nie sposób tego porównywać. On był obserwatorem. Ona psychofanką.
Na to nie było już żadnego innego ratunku, niż podjąć natychmiastowe działanie – dlatego zaczął działać.
Z początku obawiał się, że dołączenie do Cherry Moona z gitarą w sam środek rozwiniętej akcji to mogłoby być trochę za dużo. Nie dość, że podwójnie ryzykował demaskację (po pierwsze – ktoś mógłby rozpoznać go mimo kamuflażu, po drugie – niektórzy płacą za taki skrawek publicznej sceny i mogłoby się to skończyć wezwaniem policji), to skąd też mógł wiedzieć, jak zareaguje drugi muzyk na propozycję współgrania. Nie każdy przepadał za dzieleniem uwagi widza na dwoje, a co gorsza: nie każdy był na tyle otwarty, żeby porwać się na małą improwizację. Ostatecznie jednak ten pomysł kusił Liliana na tyle, że przed próbą ratunku podda kolegę po fachu ważnej próbie: jeśli nie podejmie się wyzwania, to znaczy, że nie jest godny jego uwagi.
Ale Cherry Moon podjął się wyzwania i tym samym udowodnił, że nie należał do grona pseudo-artystów, ulicznych grajków-tchórzy.
Lilian był niezmiernie uradowany (i rzecz jasna z siebie dumny), że wpadł na ten pomysł; chyba nic mądrzejszego w ostatnim czasie nie mógł wymyślić. Zresztą ten drugi wkrótce też miał mu za to w myślach podziękować – zaskarbił sobie jego wstępną, muzyczną sympatię.
Czas był klasykiem. I właśnie z tego powodu, że był klasykiem, stanowił również wybór idealny. Wszystko zaczynało się i kończyło na klasykach. Kiedy jesteś początkujący, grasz czyjeś. Kiedy stajesz u końca swojej kariery, grasz swoje własne – bo w pewnym momencie zdajesz sobie sprawę, że prawdopodobnie nie stać cię już na nic bliższego doskonałości, a może wydaje ci się tak tylko na wskutek wyniszczającej od środka presji oczekiwań; i w każdym z tych przypadków weź tu jeszcze, człowieku, stwórz coś z namiętną pasją.
Poza tym, który gitarzysta nigdy jako dzieciak nie marzył, żeby nauczyć się grać Czasu? Wbrew wyobrażeniom Liliana zapewne całkiem sporo, w końcu wiele było gatunków muzycznych i jeszcze więcej gustów. Ale on zdecydowanie był zwolennikiem tej piosenki, a jej stałość w repertuarze Cherry Moona świadczyła, że on musiał być nim także.
Widać było, że zamaskowany muzyk wyrobił już sobie tutaj całkiem dobrą reputację, co dobrze świadczyło dla jego przyszłej kariery. Owacje i wszelkie inne wyrazy uznania trwały długo – spore grono osób wnioskowało o bis, który jednak nie nastał. Psychofanka (taki zyskała oficjalny pseudonim) nie była najszczęśliwsza; ciężko powiedzieć czy z powodu tego właśnie braku bisu, czy może dlatego, że uwaga ulicznych słuchaczy częściowo przeszła również na tajemniczego współgrajka – to najwyraźniej było dla niej nie do pomyślenia. Willis rzecz jasna usunął się z podium stosunkowo szybko, nie chcąc zbierać więcej pochwał, niż powinien: ten występ i zasługi nie były jego, to miało pozostać jasne.
Czekał z boku. Obserwował, ale tym razem była to obserwacja mimowolna – on po prostu musiał tam stać, żeby przestąpić do kolejnego etapu swojego planu. Nie zauważył nic więcej, co dotychczas; no, może poza tym wyczuwalnym niezadowoleniem i wrażeniem, że raz od czasu wzrok Psychofanki wbijał się w niego nienawistnie, pytając, co on jeszcze tutaj robi. Obawa i wahanie były obecne, jak zawsze. W powietrzu wisiało pytanie, któremu dała upust tylko w gazecie: czy powinna była podejść?
Cóż, być może pchnięta tym nieoczekiwanym rozwojem spraw w końcu odważyłaby się na to. Ale Lilian był pierwszy.
— Bardzo spodobała mi się nasza krótka współpraca. Czy miałbyś chwilę, żeby ze mną porozmawiać? — Zagadał, kiedy Cherry Moon spakował swój sprzęt. Nie chciał go przecież przestraszyć.
— Teraz? — zapytał z początku zdziwiony, ale prędko jakby zdał sobie sprawę, że kiedy, jeśli nie teraz. Równie dobrze mogliby widzieć się po raz ostatni. Wzruszył ramionami, kąciki oczu podniosły się na skutek prawdopodobnego uśmiechu. — W sumie, czemu nie.
— W takim razie przejdźmy do mniej zatłoczonego miejsca, jeśli ci to nie przeszkadza. Nie przepadam za tłumami — skłamał w pełni świadomie, jednak było to kłamstwo uzasadnione.
— Jasne. prowadź.
Wspólnie ruszyli w kierunku jednej z bocznych uliczek. Lilian skomplikował nieco trasę w celach czysto zapobiegawczych. Znał miasto dobrze. Nie miał wyboru. Zaułkami było łatwiej przemieszczać się z miejsca do miejsca.
Okolica z kroku na krok stawała się coraz mniej przyjemna. Dotarli do starej kamienicy – zapomnianej przez urząd miasta, ale jeszcze nie przez jego mieszkańców. Warunki były idealne, żeby przejść do działania.
— Posłuchaj, jesteś w wielkim niebezpieczeństwie. Może zauważyłeś… nie – na pewno zauważyłeś, że pewna osoba pojawia się na twoich występach z niemal stuprocentową frekwencją — tłumaczył Lilian w entuzjastycznym pośpiechu, co chwila sprawdzając, czy ktoś nie śledzi ich z premedytacją. — Ty możesz tego nie wiedzieć, ale ja już znam podobne przypadki: ona wkrótce dostanie na twoim punkcie obsesji.
— Obsesji? — zapytał Moon z zaniepokojeniem, które niemal wskazywało na to, że zdawał sobie sprawę ze złudnych zalet związanych z byciem idolem i posiadaniem psychofanów. Lilian mimowolnie uniósł brew, ponieważ to wydało się mu trochę podejrzane. Ale nie mógł tracić wątku. Misja trwała.
— Dokładnie, obsesji — poświadczył z poświęceniem. — Stary, uwierz mi, ja to już przerabiałem. I co gorsza – nadal przerabiam, bo to się nigdy nie kończy. Wyobrażasz sobie, że w tym roku obydwoje padliśmy ofiarą walentynek? Tylko ja cię rozumiem i tylko ty możesz zrozumieć mnie, dlatego musimy współpracować.
Rozmówca został zaatakowany przesytem wielu informacji w krótkiej chwili – Lilian wcale nie dziwił się, że potrzebował kilku konkretnych sekund, żeby zdecydować, jak właściwie chciałby zareagować. I kiedy już był gotowy, kiedy zdawało się, że właśnie otwiera usta, Willis przerwał mu gestem dłoni, przypomniawszy sobie o niezwykle palącej kwestii.
— Och, przepraszam. Muszę zdjąć tę maseczkę, ona jest strasznie niewygodna. Nie wiem, jak ty tyle czasu w niej wytrzymujesz. — Jednym ruchem zdjął materiał z twarzy i wsadził do kieszeni spodni, oddychając z ulgą. — Chodźmy gdzieś, może na gofry. Albo do mnie. Zapraszam, jeśli nie masz ochoty na przebywanie dłużej pośród tłumu.
Lilian mrugnął do Cherry Moona w sposób szarmancki – właśnie oferował się na powiernika jego tożsamościowej tajemnicy. Później uśmiechnął się promiennie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz