07 listopada 2025

Od Theo – Obawa

Siedział na ławce pod cieniem drzewa, pisząc w swoim notatniku. Gromadził notatki dotyczące przyszłego przedszkola dla Theo. Z początku chciał, by mały mógł jeszcze trochę czasu spędzić w domu, ale po odejściu Cornelli uznał, że pora zrezygnować z opiekunek. W przedszkolu panie normalnie pracowały, do tego dzieciak będzie miał okazję poznać nowych rówieśników. Same plusy.
 Kawałek przed nim znajdował się plac zabaw, na którym bawił się Theo. Chłopiec bawił się akurat sam, ponieważ tak się złożyło, że nie było poza nim żadnych innych dzieci, w tym jego koleżanki, Marie. Poprzedniego dnia dziewczynka w pewnym momencie dość źle się poczuła, więc matka zabrała ją do domu. Najwidoczniej mała musiała się pochorować. Trochę szkoda. Theo lubił się z nią bawić, a w dodatku Walter mógł spędzić czas na rozmowie z jej mamą. Nie poruszali żadnych wygórowanych tematów, padały dość codzienne, proste rzeczy, ale przynajmniej panowała całkiem swobodna atmosfera.
Mężczyzna przewrócił kartkę, zerknął na wcześniejsze notatki. Jeśli miał wybrać przedszkole dla swojego jedynego syna, to musiało ono spełniać wszystkie oczekiwania: znajdować się stosunkowo blisko domu, ale cieszyć się renomą, mieć pracowników, którzy dbają o dzieci, nie tylko je zabawiając, ale też czegoś ucząc, przynajmniej podstaw (choć istniała szansa, że Theo będzie się nudził, ponieważ już umiał pisać, czytać, liczyć, znał się na zegarku i wiedział o różnych faktach, którymi inni rówieśnicy się kompletnie nie przejmowali). To nie mogło być byle jakie przedszkole, tylko takie, które szczerze się zajmie jego synem.
Rebecca zapewne powiedziałaby w tym momencie, że powinien nieco spokojniej do tego podejść. Tyle że on nie potrafił. Wychowany w surowej rodzinie został nauczony dążenia do perfekcji. Idealne wyniki w nauce, idealne zachowanie, idealna praca – wszystko musiało chodzić jak w zegarku. Fakt, żona pokazała mu inne piękno świata, przedstawiła mu delikatność, wrażliwość, ale nadal gdzieś z tyłu głowy tkwiły głęboko zakorzenione reguły.
Między innymi z tego powodu chciał jak najlepiej dla swojego syna. Chciał, by Theo poszedł do najlepszego przedszkola, potem do prestiżowej szkoły, potem ukończył studia na światowej sławy Uniwersytecie Stellairskim i dostał pracę, która mu zapewni dostatek. Nie tylko on będzie dzięki temu wiódł dobre życie, ale też Walter, świadomy, a nawet dumny z tego, że syn tyle osiągnął. Theo nie musiał stać się kimś znanym we wszystkich odłamkach.
Ale powinien być osobą, na którą inni będą spoglądać z podziwem.
Tylko w ten sposób będzie mógł żyć bez obaw, mając na wyciągnięcie ręki to, czego sobie zapragnie.
— Tato, tato!
Podniósł wzrok znad kartek, ujrzał truchtającego w jego stronę syna. Chłopiec znalazł się tuż przed nim, ewidentnie coś chowając za plecami.
— Co tam masz? — spytał zaciekawiony Walter.
— Prezent!
Wyciągnął rękę, z szerokim uśmiechem na twarzy zaprezentował bukiecik kwiatków.
Sytuacja ta wyglądała bardzo podobnie do snów Waltera. Pogodny dzień na placu zabaw w parku, jasno świecące słońce. Mężczyzna siedział na ławce, a mały synek przybiegł z prezentem w formie własnoręcznie zebranych roślinek.
Nie było jednak tak samo. Brakowało u jego boku Rebecci, najbardziej na świecie ekscytującej się z tak drobnego podarunku, jak parę roślin. Brakowało jej uśmiechu, pełnego życia spojrzenia niebieskich oczu. Smukłych dłoni wskazujących po kolei każdy kwiat, dokładnych opisów, jaki to gatunek, z którymi był spokrewniony.
I w sumie była jeszcze jedna różnica.
Theo spojrzał wpierw na twarz rodzica, dopiero potem na swój bukiet. Wtem otworzył szerzej oczy.
— O nie... — Posmutniał momentalnie.
Wszystkie kwiatki były oklapnięte, niczym pozbawione życia zwisały wzdłuż jego dłoni. Pochwycił je w palce drugiej ręki, próbował jakoś podnieść, ale nie chciały stać; od razu po puszczeniu z powrotem opadały.
Walter patrzył chwilę na rośliny, cicho westchnął.
Zwiędły tak samo, jak jego ukochana Rebecca.
Rzeczywistość nie mogła być taka jak sny. Musiała znacząco się różnić. W bolesny sposób.
— Poczekaj, wezmę nowe! — usłyszał.
Nim zdołał jakkolwiek zareagować, Theo odwrócił się i uciekł do skrawka zieleni, z którego najprawdopodobniej narwał poprzednie kwiaty. Walter odprowadził go wzrokiem, popatrzył do swojego notatnika, potem znów na syna.
Malec, choć niezwykle inteligentny, nie rozumiał jeszcze zbyt wielu rzeczy. Nie potrafił postrzegać świata tak, jak to robili dorośli. Dla niego sporo kwestii było prostszych. Ale co było godne pewnego podziwu, to jego determinacja. Nie rozpłakał się na widok zwiędłych kwiatków. Nie stał bezczynnie, nie wiedząc, co ze sobą począć. Gdy zrozumiał, że nie potrafił odratować roślin, postanowił pójść po nowe, tym razem żywe.
Po kilku minutach Theo wyprostował się, zaczął iść w stronę rodzica. Jeden kwiatek wypadł mu, więc przystanął, żeby go podnieść. Walter z cichym parsknięciem wypuścił z nosa powietrze. Popatrzył na bukiecik.
Zastygł w kompletnym bezruchu.
Trzymane w malutkiej dłoni rośliny na jego oczach opadły.
Theo stanął prosto, spojrzał na swój prezent. Westchnął ciężko, gdy zobaczył, że kwiatki zwiędły. Zerknął na zebrany z ziemi kwiat, ten szybko podążył za resztą. Chłopiec wykrzywił usta w niezadowoleniu, wyrzucił wszystko na trawę, żeby następnie wrócić się po raz kolejny. Kucnął w innym miejscu, tam zaczął zbierać rośliny. Przytrzymał je w dłoni, zrobiło mu się wyraźnie przykro, gdy i te opadły.
Walter oglądał to wszystko z narastającym przerażeniem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz