Gdy Melpomena pierwszy raz przyniosła do domu Falkora, nikt nie spodziewał się, że smok okaże się czymkolwiek więcej, niż młodzieńczą zachcianką wiecznie buntującej się rodzicom nastolatki. Spodziewano się, że będzie problemem, kłopotliwym zwierzakiem, z którym trzeba będzie się użerać, wydawać na niego pieniądze i który może być potencjalnie niebezpieczny. Bo z szerokiego wachlarza pupili, które można było sobie sprawić w Novendii, małe smoki stały wysoko na liście najgroźniejszych gatunków.
Gdy Merlin zaczął pomagać w zajmowaniu się Falkorem, nikt nie spodziewał się, że smok tak mocno przywiąże się do młodego czarodzieja, a moment, gdy Merlin tak niefrasobliwie stanie między zaklęciem cioci Morgany a buntującym się smokiem, okaże się jej punktem zwrotnym. Bo ta krótka chwila, gdy Falkor dostrzegł w pełni przepastny potencjał magiczny młodzieńca i odwagę, z jaką ruszył do działania, na zawsze wpisała się w to dzikie, smocze serce.
Gdy Merlin stwierdził, że pójdzie na magi-weterynarię, nikt nie spodziewał się, że mu się to w ogóle uda. Mierny w szkole, ledwie zdający z klasy do klasy, turlał się rok po roku, jakimś cudem zaliczając najważniejsze przedmioty i przynosząc do domu świadectwa, które wstyd było pokazać komukolwiek. Ale gdy perspektywa ukończenia obowiązkowej nauki i nadzieja na studia pojawiała się coraz bliżej na horyzoncie, oceny zaczęły poprawiać się w ekspresowym tempie, zaś egzamin kwalifikacyjny Merlin zdał na tyle dobrze, by uplasować się w pierwszej dziesiątce najlepszych wyników, zgarniając tym samym stypendium. Bo skoro miał wyraźny cel, zainteresowanie i potrzebę, skoro dostał kogoś pod opiekę, Merlin znajdował w sobie pokłady siły, o które nikt by go nie posądzał.
Górski wiatr nie miał tamtego dnia litości, szarpiąc koronami skarlałych sosen, wyjąc potępieńczo wśród strzaskanych skał. Merlin jednak nie przejmował się furią żywiołu, a sprawnie rozstawiona wokół ogniska i namiotu bariera skutecznie chroniła go przed porywistą zawieruchą. Mężczyzna odstawił brudną menażkę, jednym gestem doprowadził ją do czystego lśnienia, kolejnym przytroczył do w połowie spakowanego plecaka. Spojrzał na namiot, ten zaś wypuścił z wnętrza śpiwór i karimatę, zsunął się z giętkich pałąków, zaczął posłusznie składać się i zwijać, by wsunąć w końcu w bezpieczne schronienie pokrowca. Merlin zapatrzył się jeszcze na dogasające ognisko, wzrok przeskakiwał po bielejącym na gałązkach, stygnącym popiele, gdy plecy opierały się o miarowo unoszący się i opadający, smoczy bok.
Falkor również pożarł już swe śniadanie, po szarawej kozicy nie został nawet ślad, dostał też przekąskę od Merlina – odłamki jego własnej magii, zamknięte bezpiecznie w agarowej kapsułce. Zielonkawy płyn, przetykany złocistymi błyskami, smakował według Falkora czymś na kształt słodkiej mięty z nutą cynamonu.
W końcu ostatnie polano dogasło, Merlin przeciągnął się, spojrzeniem posłał jeszcze strumień wody w stygnące popioły, a następnie wstał.
— To co? Komu w drogę, temu kopa, nie?
Falkor dźwignął się, otrzepał, pochylił łeb w stronę Merlina.
— Z półobrotu.
Czarodziej uśmiechnął się, sięgnął magią po siodło. Kevlarowe paski, wyściełane od spodu mikrofibrą i neoprenem, gładko oplotły smoczy tułów, spięły się wokół łap i klatki piersiowej, otoczyły nawet skrzydła, stabilnie mocując siedzisko. Następnie w górę podfrunął spakowany plecak, posłusznie przytroczył się za siodłem.
— Wygodnie?
— Jak w pluszowych kapciach.
Falkor zniżył się, uginając łapy, Merlin wskoczył na siodło, sprzączki same oplotły się wokół nóg, zabezpieczając jeźdźca i sprawiając, że nie zleci z siodła, choćby smok wykonywał najbardziej karkołomne manewry. Jeszcze ostatnie sprawdzenie wszystkiego, jeszcze to zwyczajowe zaciągnięcie pasa w talii, i obaj byli gotowi.
Smok przypadł do ziemi. Chroniąca ich obydwu bariera cofnęła się, odkształciła, okrywając już tylko Merlina i pozwalając, by mocarne skrzydła zagarnęły sobą wiatr. A potem łapy odepchnęły się od górskiej półki i Falkor wystartował w szarość pochmurnego nieba.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz