Uparcie trzymał dłoń za plecami.
— Dante. — Scala westchnął, nie mogąc cały czas pochwycić wzroku chłopaka. Mroźny błękit patrzył wszędzie, tylko nie na trenera. — Pokaż.
— Nie ma czego — mruknął. Z profilu jego kurczowo zaciśnięcia szczęka była jedynie dostaniejsza w odbiorze.
— Pokaż — powtórzył cierpliwie mężczyzna.
Syren zawahał się, lecz w końcu uniósł spojrzenie, wiedząc, że już przegrał. Gdy Scala wpatrywał się w niego tak wytrwale, trzymał swe stanowcze, piwne oczy na nim, otoczone drobnymi zmarszczkami, potęgującymi wartość przezierających z twarzy lat doświadczenia, nawet jego krnąbrna natura nieco łagodniała. Do Scali czuł rodzaj szacunku, którego nie miał do żadnego innego dorosłego.
Wyciągnął rękę przed siebie, złożył dłoń na tej większej, z bardziej stwardniałą skórą, grubymi palcami wyrobionymi w zwijaniu się w zabójczo skuteczną pięść. Scala bez najmniejszego problemu poluźnił jego chwyt na poznaczonej czerwonymi plamami chusteczce, zabrał mu ją i westchnął znów, a Dante nie mógł odgadnąć, czy był bardziej zawiedziony, czy zły, i to na kogo.
Kłótnia z matką jak zwykle zaczęła się od jakieś pierdoły. Próbując sobie zrobić śniadanie, przez przypadek trącił łokciem brudną szklankę, ta zbiła się z trzaskiem, Sappho znikąd zjawiła się w kuchni. Poirytowana ganiła go, że tylko tydzień nie ma sprzątaczki, a on nie potrafi utrzymać chociaż minimalnego porządku w domu, pytała się, czy to tak trudne byłoby umycie tej szklanki wieczór wcześniej. I Dante domyślał się, że pewnie miała trudne rozmowy z klientem wczoraj i po prostu odreagowuje, ale nie od tego miało się syna. Krzyknął, ona nieco podniosła głos, w pewnym momencie chłopak prychnął, pospiesznie pozbierał rękoma większość odłamków i wpakował do je zlewu. Tego właśnie chciałaś?, wyzywał ją błękit, gdy Dante zaczął szorować szkło gąbką, kalecząc sobie dłonie. Matka zaniemówiła, nie zebrała się w sobie nawet, by go powstrzymać. A kiedy skończył, minął ją bez słowa, krew spływająca z ran wyznaczała jego drogę od kuchni do drzwi.
Trener posadził go na krześle przy recepcji, wrócił zaraz z apteczką, wyjął z niej po kolei wszystkie potrzebne rzeczy — środek odkażający, gazę, bandaż, kilka plasterków dla mniejszych skaleczeń. Dante potarł butem o łydkę, minę miał skruszoną.
— Przepraszam — bąknął, choć nie wiedział do końca za co. Scala prysnął środkiem na największę rozcięcie, przechodzące przez prawie całą długość wnętrza prawej dłoni. Mężczyzna nie oderwał wzroku od młodzieńczej skóry.
— Bokser bez ręki jest nikim — odparł trener, rozrywając opakowanie z gazą i przykładając ją do rany. Chłopak zmarszczył brwi. — W ringu nie możesz ani kopać, ani gryźć, nie masz nic, poza swoją wytrzymałością i pięściami. Jeśli choć jedno z tych dwóch zawodzi, jesteś spisany na porażkę.
— Wiem przecież, tylko że…
— W kościach przy każdym wysiłku — kontynuował Scala, rozwinął początek bandaża — tworzą się małe pęknięcia, które twoje ciało potem leczy, dobudowując więcej materiału. Przez to dłonie bokserów robią się cięższe i mniej wrażliwe na kolejne uderzenia. Żeby jednak dać ciału szansę na ten proces, musisz być w stanie ćwiczyć.
— Ale ja jestem w stan…
— Dante. — Speszył się, mimowolnie zgarbił, słysząc twardy ton mężczyzny. Ten zawiązał mały supełek z końcówki opatrunku, chwycił go za nadgarstek i podniósł do góry, karząc mu spojrzeć na siebie i swoją rękę. — To jest twoje narzędzie. Czego używasz, gdy szyjesz?
— Igły i nici — odpowiedział, ponownie gubiąc się w rozumowaniu trenera.
— Czy szyjesz krzywą igłą i prującą się nitką?
— No nie…
— To nie oczekuj, że będziesz mógł się bić z okaleczoną dłonią. — Scala przeszedł do drugiej dłoni, ta była głównie w małych rankach wymagających plastra. — Nie jestem na ciebie zły, ale musisz pamiętać, że twoje dłonie są wszystkim. Nie możesz tak po prostu ich nie szanować, inaczej nie ma mowy o walce.
Złota burza poderwała się raptownie go góry.
— Będę je szanował! — zapewnił gorliwie, jakiś przestrach zagościł w chłopięcym sercu przez słowa trenera. Zmarszczki w kącikach ust pogłębiły się od uśmiechu.
— Tak trzymaj. — Ostatni plasterek oplótł się wokół serdecznego palca, zabezpieczył rozcięty opuszek. — Nie ma treningu dzisiaj.
— Ale jak to? — Pytanie brzmiało prawie jak wyrzut.
— Nie, gdy masz skaleczoną dłoń, dzieciaku. Słuchałeś, co do ciebie mówiłem?
— Mogę chociaż pobiegać wokół klubu?
Scala mierzył go chwilę wzrokiem.
— Dwadzieścia kółek.
Ten łobuzerski uśmiech zagościł na syreniej twarzy, oczy błysnęły bojowością.
— Za mało. — Zerwał się z siedziska i pognał dobrze sobie znaną ścieżką.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz