16 listopada 2023

Od Seymoura - Podróż [AU]

Miotła mknęła ponad lasem, wytrwale pokonując kolejne staje, wiernie niosąc swego czarodzieja i jego bagaż. Seymour zniżył nieco lot, zaczął przeczesywać wzrokiem okolice traktu, którym się kierował. Wieczór powoli zapadał, ciemność kładła się wśród pól, a mijani gdzieś w dole podróżni zaczynali rozglądać się za miejscem na nocleg. Konie parskały, zmęczone po całym dniu, marząc o wypoczynku w stajni, albo świeżej trawie poskubanej w ciszy i spokoju.
Seymour nie chciał spędzać kolejnej nocy, śpiąc na ziemi, przy ognisku. Szukał jakiejś karczmy, w której polaliby mu piwa, daliby zjeść dobrze wypieczonego mięsa i okraszonej od serca kaszy. Nie uśmiechało mu się znów potykać z garnkami i maltretować własnego żołądka tym, co z nich wylazło. Nie przywykł do gotowania samemu sobie, nie przywykł w ogóle do zajmowania się takimi podstawowymi, prostymi rzeczami, przez całe swe życie polegając na golemach w posiadłości, a potem służbie zajmującej się potrzebami studentów w Kolegium Magii.
Kolegium Magii. Opuścił je szybko, można powiedzieć, że potajemnie, bo po prostu spakował trochę rzeczy, wsiadł na miotłę i tyle go widzieli. Nie myślał o tym, co się stanie, gdy wiadomość o tym, że porzucił swe magiczne studia, dotrze do jego ojca. Nie myślał o niczym, nic go nie obchodziło, cokolwiek miało się stać, Seymour o to nie dbał.
W końcu na horyzoncie pojawiła się karczma, zapraszając ciepłym światłem sączącym się z okien, zapowiadającym wygodne łóżko i gorącą strawę. Seymour zniżył lot.
Zaparkował swoją miotłę w stajni, szukając miejsca między zupełnie normalnymi, jedzącymi siano wierzchowcami, a następnie skierował swoje kroki ku samej karczmie i głównej izbie. Złoto szybko zjednało mu przychylność i uśmiech karczmarza, Seymour stawiał całą garść monet, że jego miska miała więcej mięsa i skwarek, a kufel pocił się od zimnego piwa w środku. Były czarodziej uśmiechnął się do siebie, przepchnął się w tłumie klientów, zajął miejsce przy ogólnym stole.
Początkowo jedzenie zajmowało wszystkie jego myśli, gdy żołądek domagał się strawy, lecz już po chwili były czarodziej zaczął zauważać inne rzeczy, mianowicie muzykę, płynącą przez salę od strony kominka. Ktoś bezlitośnie mordował lutnię, miaucząc niemiłosiernie, nie trafiając w żadną nutę i tylko prosząc się o to, żeby ktoś mu po prostu dopierdolił. Seymour zmarszczył brwi. On sam brzdąkał tylko, kiedy miał trochę wolnego czasu, a do lutni podchodził dość lekko, ale nawet on nie był w stanie usiedzieć, gdy ktoś czynił gwałt na muzyce. Były czarodziej uniósł się lekko na siedzeniu, usiłował znaleźć wzrokiem „barda” odpowiedzialnego za ten „utwór”.
Mężczyzna, ubrany w krzykliwy strój, z piórem zdobiącym ekscentryczny kapelusz, został bardzo szybko wygwizdany, a jego miejsce zajęła jakaś grupa. Seymour początkowo nie zwrócił na nich uwagi, czując tylko ulgę, że to rzępolenie się skończyło. Wrócił do jedzenia i swojego piwa.
Na zboczach gór biały śnieg nocą lśni i nietknięty stopą trwa — zaczął wokalista, gdy Seymour pociągał kolejny łyk złotego trunku. — Królestwo samotnej duszy, jego władcą jestem ja.
Coś zarezonowało we wnętrzu byłego czarodzieja. On też czuł się… samotny i wyobcowany, lecz… Nie, bez przesady, on po prostu…
Posępny wiatr na strunach burzy w sercu gra, choć opieram się to się na nic zda.
Bez przesady, on po prostu…
Niech nie wie nikt, nie zdradzaj nic. Żadnych uczuć, od teraz tak masz żyć: bez słów, bez snów, łzom nie dać się.
Kufel zamarł w powietrzu, Seymour zesztywniał na ławie. Jakże prawdziwe były słowa piosenki, jak trafnie opisywały jego sytuację. On sam, twórca golemów i dziedzic pradawnego rodu, musiał nosić grubą i ciężką maskę, za którą musiał chować porywy swego serca. Lecz jego serce, w przeciwieństwie do serc golemów, nie było wykonane z twardego kwarcu ani z metalu, lecz z żyjącego i czującego ciała, wrażliwego na chłód i ból, odczuwającego emocje, pragnącego ciepła. Seymour westchnął.
I wtedy melodia się zmieniła.
Lecz świat już wie: mam tę moc! Mam tę moc! Rozpalę to co się tli! Mam tę moc! Mam tę moc! — śpiewał bard. — Wyjdę i zatrzasnę drzwi! Wszystkim wbrew, na ten gest mnie stać!
Seymour wyciągnął się na swym siedzisku, w końcu spojrzał na muzyka. Mężczyzna nie wyglądał na kogoś zdolnego obsługiwać lutnię – obdarte, biedne odzienie, sprawiło, że wyglądał raczej na pątnika, zabłąkanego między sanktuariami, niż na barda, którego jedno spojrzenie zdolne było stopić niewieście serce. Lecz ta lutnia…
Co tam burzy gniew? Od lat coś w objęcia żaru mnie pcha!
Ta lutnia miała w sobie magię, której Seymour nie był w stanie rozpoznać. Wiele uczył się o tym, jak zaklinać i tworzyć artefakty, ich budowa nie stanowiła dla niego zagadki. Lecz ten jeden instrument zdawał się zbyt mistyczny i zaczarowany, by dziedzic rodu Silverthorn, uznanych twórców magicznych przedmiotów, zrozumiał w ogóle, jaką magią go zaklęto.
Z oddali to, co wielkie swój ogrom traci w mig. Dawny strach co ściskał gardło, na zawsze wreszcie znikł. — Kontynuował bard. — Zobaczę dziś czy sił mam dość, by wejść na szczyt, odmienić los i wyjść zza krat, jak wolny ptak. O tak!
Seymour nie zauważył napięcia narastającego w karczmie, pochodzącego od innych śpiewaków. Oni nie dostali tyle uwagi, ich głos nie porwał gawiedzi, nie rozpalił serc. Zazdrość drzemała na dnie duszy, jątrząc się z każdą chwilą, skradając się wśród cieni, by w końcu ryknąć gniewnym wybuchem.
Mam tę moc! Mam tę moc! — zaintonował znów bard, nim w jego stronę nie poleciał kufel.
— A wypierdalaj w podskokach, ty i twoja pierdolona banda!
Jak szybko jeden latający kufel przeradzał się w pełnoprawną bójkę.
Seymour nie zauważył nawet, gdy jego własny stół wykonał karkołomne salto, gdy wszystkie naczynia poleciały na ziemię, a cudze pięści stworzyły chaotyczne tornado. Chwila-moment i każdy lał każdego, były czarodziej zaś skupił się na niepostradaniu zębów, zapominając nawet o swym piwie. Nie jego wina, że uchylił się przed nadlatującym kuflem, wymierzonym wprost w bardów. Uchylił się na tyle skutecznie, że ktoś ryknął „Ej, ten złamas jest z nimi!”, a Seymour nie miał szansy, by temu zaprzeczyć.
Miał nocować w karczmie, wyspać się na łóżku i zjeść dobre jedzenie, tymczasem zaś nie minęła jeszcze północ, jego zaś wypierdolono z karczmy, ledwie zdążył zebrać swoje rzeczy i uniknąć latających wszędzie ciosów. Były czarodziej westchnął, przyglądając się grupie bardów, będących źródłem rozpierdolu.
Wokalista, z tymi płonącymi oranżem oczami i głosem niosącym magię, z zaklętą nienazwaną magią lutnią, zdecydowanie robił na nim wrażenie. Do tego był jeszcze jakiś odmieniec, z włosami przypominającymi coś pomiędzy galaktyką a tęczą, i czarnymi jak noc oczami, których łagodny blask gasił wszelkie konflikty w zarzewiu. I jeszcze ostatni członek drużyny, czteroręki tytan, sięgający głową pod powałę, z obłąkanym wzrokiem ryjącym do samego sedna duszy.
— Moment, czy was nie było pięciu? — spytał wtedy Seymour, gdy całą czwórką dyszeli pod jakimś dębem, pogonieni z karczmy.
— Dwóch postanowiło się pożegnać — wyjaśnił wokalista między kolejnymi ciężkimi oddechami. — Mamy wakaty. Ja jestem Ignis, to Ioannis i Raam. Chciałbyś dołączyć?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz