Gęste, ciepłe jeszcze krople krwi ściekały z drobnych, odrętwiałych zgrozą palców wróżki. Oddech rwał się boleśnie, serce waliło jak młotem, jakby lada moment miało pęknąć na dwoje, a myśli przeszywał jej własny, przeraźliwy krzyk. Choć nie chciała widzieć, to jednak nie potrafiła oderwać wzroku od upadającego Callona. Wiedziała, że obraz jego pełnych niedowierzania i bólu oczu wyryje się pod jej własnymi powiekami i będzie ją prześladować za każdym razem, gdy opadną.
– Auroro… – szepnął, nim opadł na kolana. Zakrwawione nożyczki wypadły z jej dłoni, uderzyły o drewnianą, białą podłogę altany. Czas w jednej chwili się zatrzymał, ale tylko dla niej. Ptaki skryte w gęstych koronach drzew nadal śpiewały, niczego nieświadomy ogrodnik nucił, ocierając kropelki potu z czoła. Gdzieś tam grała muzyka, a damy dworu śmiały się podczas zabawy.
– Ja nie… ja nie chciałam – jęknęła żałośnie. Chciała podbiec do niego, krzyknąć o pomoc, w końcu zamkowe ogrody strzeżone były przez strażników, a gdy tu szła, widziała ogrodnika przycinającego róże. Z jej ściśniętego gardła nie wydobył się jednak żaden inny dźwięk. Nic prócz tego rozpaczliwego, oszołomionego kwilenia.
Wciąż stała nad nim, gdy przyciskał dłonie do rany, a spod pobielałych palców wypływał strumień krwi. Rozchylił usta, jakby chciał coś powiedzieć, jednak nie był w stanie zrobić nic innego, jak tylko gwałtownie chwycić powietrze. Czuła strumienie łez na twarzy, których nie była w stanie powstrzymać, gdy ostatkami sił wyciągnął dłoń w jej stronę.
– Dlaczego…? – zapytał, choć słowo to mogła wyczytać zaledwie z ruchu jego warg. Patrzyła, jak jego oczy tracą blask. Jak spojrzenie robi się coraz bardziej nieobecne.
– Wybacz mi, błagam cię, wybacz mi – wydusiła, a rozpacz raniła jej gardło. Patrzyła, jak gaśnie, bo musiała patrzeć. Taki był rozkaz, tak musiała zrobić. Patrz, jak uchodzi z niego życie, a później przyjdź do mnie. Dłonie zacisnęły się na jasnej, poplamionej krwią spódnicy, gdy cofnęła się o krok. Nie, nie chciała odchodzić. Nie chciała zostawiać go tutaj, rannego, być może umierającego, na pastwę losu. Pozbawionego wyjaśnienia, czemu tak okrutnie go zdradziła, czemu musiał teraz leżeć u jej stóp, powoli się wykrwawiając. Czuła ten chłód nadchodzącej śmierci, która wdzierała się pod jego skórę. Ten żal, wściekłość na to wszystko, co się stało. Bunt przed zbliżającym się końcem. To, że właśnie umiera, zamordowany ręką kogoś, komu bezgranicznie ufał. I umrze, nie wiedząc, dlaczego do tego doszło. Rozumiała to. I ona to czuła, ten bunt, żal i wściekłość, patrząc teraz na niego w kałuży jego własnej krwi.
Nie chciała, by w ogóle do tego doszło. To nie jej wola kierowała ręką, gdy wbijała ostrze srebrnych nożyczek w jego ramię. Jej umysł buntował się przed tym, co robiło ciało, gdy wyrwała je, by wbić ponownie. To, co należało tylko do niej, to gorzkie łzy, które płynęły po twarzy, gdy dopuszczała się tej zbrodni. Idiotyczne przeprosiny, które nie mogły być magicznym zaklęciem, które pozwoliłoby cofnąć czas, zatamować krwawienie, zaleczyć rany. Tylko na tyle jej było wolno. Tego nie zabraniał jej rozkaz.
Odwróciła się i zaczęła biec, nienawidząc się za to, co się właśnie stało. Urywane łkanie niosło się ogrodowymi alejkami zalanymi słońcem, pachnącymi najpiękniejszymi kwiatami w królestwie. O ile bardziej wolałaby skrzywdzić siebie niż jego. Tego, który jej zaufał, który przez te wszystkie lata był jej wiernym towarzyszem i miał być nim nadal. To była zdrada wypalająca piętno w duszy, nawet jeśli nie stało się to z jej woli.
Krzyknęła, wpadając na jednego ze strażników. Cofnęła się gwałtownie, wyrywając mężczyźnie, który usiłował ją przytrzymać, ochronić przed upadkiem. Dopiero po chwili dostrzegł krew na jej rękach, na sukience, na twarzy, gdzie mieszała się ze łzami. Zamarł, zdumiony i przerażony.
– Księżniczko? – Wyciągnął w jej stronę rękę, pewny, że to jej stała się krzywda, jednak Maeve odskoczyła, kręcąc głową.
– Pomóżcie mu… błagam, pomóżcie… – wydusiła, nim jej własne ciało ponownie zmusiło ją do biegu.
– Księżniczko! – Usłyszała za plecami. Biegł za nią, żwir chrzęścił pod ciężkimi, oficerskimi butami. Dusiła się płaczem, który gwałtownie wyrwał się z jej piersi, jednak biegła dalej. Uciekała, jak na morderczynię przystało, dobrze wiedząc, że nikt nie może jej złapać. Nie mogła pozwolić się złapać. Za wszelką cenę musiała dotrzeć na skraj lasu.
Łzy wciąż płynęły, a nogi drżały, gdy wkroczyła na wąską, piaszczystą ścieżkę. Jej oczy, jak szklane paciorki, nie miały w sobie życia ni woli. Drżała z zimna, ze zmęczenia, z rozpaczy, która wciąż rozrywała jej serce na strzępy. Za każdym razem, gdy zamykała powieki, widziała zakrwawionego, zdradzonego Callona, a jego cichy szept prześladował ją niczym duch, który miał ją prześladować już do śmierci. Szła, póki między drzewami nie dostrzegła pary czerwonych, lśniących w mroku oczu. Wzdrygnęła się na widok pełnego zadowolenia uśmiechu malującego się na jasnej, niemal białej twarzy księcia Dworu Cierni. Czarne, opalizujące zielenią i granatem skrzydła rozchyliły się, dając wyraz jego zadowoleniu.
– Czekałem na ciebie – powiedział, a jego głos ociekał słodyczą. Skrzywiła się z obrzydzenia. Zupełnie jakby nie wiedział, że musiała tu przyjść. Jakby nie zdobył podstępem jej imienia z Księgi Wszystkich Imion i nie wykorzystał przeciwko niej, przeciwko całemu Dworowi.
– Doskonale się spisałaś. – Podszedł do niej powoli i ujął jej twarz w zimne dłonie. Skrzywiła się z odrazą, nienawiścią jednak niczego to nie zmieniło. Kciukiem otarł łzę z jej policzka.
– Nie płacz już – szepnął, patrząc w jej błyszczące od łez oczy, te od razu przestały płynąć, a szloch uwiązł jej w gardle, omal jej nie dusząc. – Należało to zrobić, dla dobra nas wszystkich – zapewnił ją tak, jakby to była najszczersza prawda. Ohydne kłamstwo otulone słodyczą miękkiego głosu. To, co się wydarzyło, było zwykłym testem. Było zaspokojeniem jego chorego okrucieństwa. Było niczym więcej jak rozrywką, radością z jej cierpienia. Czuła, jak pławi się w tym uczuciu, patrząc na jej zbolałą, pustą twarz. Mdliło ją od tego. Zacisnęła zęby, z trudem chwytając oddech.
– Uwolnij mnie, błagam… – szepnęła. Uśmiechnął się jeszcze szerzej, słysząc w jej głosie rozpacz i desperację.
– Dobrze wiesz, że nie mogę tego zrobić. – Westchnął teatralnie, jakby naprawdę było mu przykro. – Zbyt wiele od tego zależy. Moja i twoja przyszłość, moja miła. – Jego zimny, okrutny uśmiech przerażał. Odwróciła wzrok, jednak zmusił ją, by znów na niego spojrzała. – Zdobędę tron twojego ojca. A ty będziesz moją królową. – Roześmiał się, a dźwięk ten poniósł się echem po mrocznym, zimnym lesie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz