Zdarzały się dni, kiedy Suyeon do późnego wieczora nie wracała do domu. Najczęściej, a w zasadzie zawsze było to związane ze studiami – spotykała się z grupą projektową, by wspólnie pracować w bibliotece nad prezentacjami, referatami i innymi tego typu sprawami. Nic dziwnego, nic nadzwyczajnego. Nie wymykała się z domu, by szlajać się po mieście, siedzieć w klubach czy barach. To nawet nie było w jej stylu. Być może zakonnice dokładały wszelkich starań, by było inaczej, lecz Suyeon wyrosła na ułożoną, porządną dziewczynę.
Cheoryeon nie zajmował się sam Pokojem Jasnowidza. Gdy siostry nie było, otwierał tylko na chwilę, po wcześniejszym upewnieniu się, że nikt nie przyjdzie do niego z czymś, co będzie wymagało więcej niż zapisanych na kilku przedmiotach iluzjonistycznych sztuczek. Ktoś z zewnątrz by nawet o tym nie pomyślał, ale zawód jasnowidza, który pomagał sobie magicznymi efektami specjalnymi, wymagał więcej elastyczności, niż się mogło wydawać. Tak naprawdę wizualne bajery przynajmniej częściowo dostosowywały się do klienta oraz sprawy, z którą przyszedł.
Pożegnał wychodzącego młodego mężczyznę, gdy tylko tamten wyszedł, obrócił wiszącą na drzwiach tabliczkę stroną: Zamknięte do ulicy. Zdjął z siebie szaty, posprzątał, chwilę poświęcił na odpoczynek. Sięgnął pod stolik po lodowego cukierka, sprawdził godzinę w komórce. Był wieczór, ani wczesny, ani późny. Po prostu wieczór. Chociaż z powodu zbliżającej się zimy słońce już dawno zaszło i na zewnątrz panował mrok. Ale dalej chciał iść.
Poszedł na górę, wygrzebał spod łóżka nieco zakurzony, czarny pokrowiec. Otrzepał go, zabrał do przedpokoju, potem przyniósł z dużego pokoju swoją gitarę. Zmierzył instrument wzrokiem. Serio, powinien wreszcie coś zaoszczędzić i kupić sobie nową. Ach, tylko czemu gitary były takie drogie? Nie pamiętał, kiedy ich ceny tak podskoczyły. W takim tempie to on sobie kolejną kupi w przyszłym życiu! Gdzie bogacz rodem z serialu, który mu ot, tak podaruje nowiuteńką gitarę w prezencie bez większej okazji?!
Dobra, ważne, że jego stara jeszcze grała.
Schował instrument do pokrowca. Zasunął zamek do końca, założył na plecy, a gdy był gotowy, zszedł na dół. Myślał jeszcze o zabraniu ze sobą Kamyka, lecz widząc, że zwierzak w tym momencie spał, postanowił go nie budzić. Jedynie po cichu nasypał mu trochę więcej suchej karmy.
Nie wychodził często o późniejszych porach z domu (bo po prostu miał lepsze rzeczy do robienia, jak na przykład granie czy oglądanie na Netfilmsie), dlatego, ilekroć wychodził wtedy na zewnątrz, szczególnie się przyglądał otoczeniu. Niby mieszkał w Stellaire, tak ogromnym mieście, a zawsze się zaskakiwał, widząc je po zmroku. Widok miasta nocą kojarzył głównie z obleczonymi w ciemność budynkami i ulicami, rozjaśnianymi jedynie przez oddalone od siebie w równych odstępach stare, świecące na pomarańczowo lampy uliczne. Całość skąpana w ciszy; niekiedy tylko przejeżdżały pojazdy, okazjonalnie dało się dostrzec niemal tańczącego walca na chodniku pijaka lub odważną grupkę licealistów, którzy wierzyli, że jak będą się włóczyć nocą po mieście, to zostaną uznani za kogoś cool.
Stellaire było zupełnie inne. Tyle świateł, pojazdów, osób, życia.
Nie wiedział, czy lubił to, czy nie.
Zaszedł na jakiś rozświetlony częściowo kolorowymi neonami plac, wypatrzył wolną ławkę. Zajął miejsce, zdjął pokrowiec, wyciągnął gitarę i zaczął ją stroić.
Już od jakiegoś czasu łaziły za nim myśli, że powinien pójść na miasto i grać na gitarze, dokładnie tak, jak za starych lat. Nie wiedział, czemu go tak one ciągnęły, czemu tak namawiały. Może zawiniła ta kurtka, którą ponownie kupił dwa tygodnie temu. Ta sztruksowa, zielono-żółto-czerwona kurtka, którą właśnie teraz miał na sobie. Namawiała go do dobrego, czy może jednak złego? Nie wiedział. A przynajmniej starał się o tym nie myśleć.
Tak samo jak odmawiał myślenia o tym, co teraz robił.
Gdy skończył strojenie gitary, już czuł na sobie parę ciekawskich oczu. Nie podniósł jednak wzroku.
Tak, jak za starych lat.
Ułożył palce na pierwszym akordzie, szarpnął za struny. Instrument wydobył z siebie przyjemny dźwięk. Taktyczny C-dur, pojawiający się w wielu piosenkach. Nawet u Vox Metallici się przeplatał. Mógł od tego akordu rozpocząć dziesiątki utworów. Tylko od którego zacząć?
Najpierw coś prostego. Coś od jakiegoś popularnego artysty. Coś, co codziennie w radiu leciało.
Tego chciał umysł, lecz serce wybrało co innego.
A może właśnie próbowało wpasować się w wymagania?
Grał, nie skupiając się nad tym, jaka dokładnie melodia leciała. Gdy do gitary dołączył śpiew niewysokiego głosu, przy ławce zaczęli się zbierać przechodnie. Nie sprawdzał, ile osób w danym momencie stało. Nie potrafił.
Widziałem cienie kresów swych dni
Niezliczoną już ilość razy.
Wtedy każdy koniec był mętny,
Lecz tym razem chcę zmienić fazy.
Znalazłem coś, w czym widzę światło,
Coś, z czym chcę przetrwać wszystkie wieki.
Lecz strach mnie wciąż łapie za gardło,
Szepcząc, że na nic moje męki.
Ludzie, których sny przegapiłem,
Miejsca, w których duchy się czają.
Czy pozostawię po sobie ślad?
Zebrani słuchacze kołysali się w rytm muzyki, część osób nagrywała komórkami występ, a niektórzy, co ciekawe, nawet śpiewali cicho pod nosem razem z nim. Cóż, nic dziwnego, w końcu na prowizorycznej scenie zagościł jeden z największych klasyków. Cheoryeon pamiętał reklamę, w której pojawiła się melodia tej piosenki. Co to była za reklama? Jedzenia? Smartfonu? Aparatu?
Czas nigdy nie czeka, czas też nie próżnuje.
Zobaczymy zaraz, kto ten czas marnuje.
To ja jestem zbirem, ignorantem, który
Myśli, że ma słońce, a tu czarne chmury.
Choćby za górami, choćby za lasami,
Choćbym się odrodził, gdy tysiąc lat minie,
Zawsze będę tęsknił za tymi czasami,
Więc znów nie popełnij błędu...
Przerwał niespodziewanie, F-moll rozpłynął się w powietrzu, zastąpiła go nagła cisza. Ludzie popatrzyli po sobie, znów spojrzeli na chłopaka.
— To jeszcze nie ten moment, prawda? — spytała jakaś dziewczyna swoją koleżankę.
Tamta pokiwała głową.
Cheoryeon zacisnął lewą dłoń na gryfie, jego usta przemieniły się w wąską kreskę.
Widownia odparła niesamowitym wręcz poruszeniem, gdy na ich oczach chłopak pospiesznie schował gitarę do pokrowca i, założywszy go na plecy, czmychnął z placu między budynki. Wszyscy podążyli za nim wzrokiem, nikt jednak nie raczył za nim pobiec. I dobrze.
Przebiegł kilkadziesiąt metrów, zwolnił dwie ulice dalej. Zarzucił kaptur kurtki na głowę, schował twarz w cieniu, przeszedł przez pasy na czerwonym świetle, zgrabnie unikając bliskiego spotkania z jakimkolwiek pojazdem. Szedł przez dość spory kawałek, dopóki nie trafił do najbliższego parku. Zaszył się gdzieś w jego głębi, w małej alejce, z dala od światła. Usiadł na ławce, kładąc obok siebie pokrowiec z gitarą; gdy wyrównał swój oddech, spojrzał w poprzecinane gałęziami drzew niebo.
Co mu odbiło?
Miał nie powtarzać rzeczy z poprzednich wcieleń. Już raz to zrobił i niczego nie zyskał. Co zostawił za kurtyną śmierci, nie powinien nigdy zza niej wyciągać. Koniec, kropka, the end. Był muzykiem, więc nim nie będzie.
Ale czasy się zmieniły. Świat się zmienił. On się zmienił.
I irytowało go to.
Wziął głęboki wdech.
Jak na razie jedyną rzeczą, jaka się nie zmieniła przez te wszystkie lata, był granat nieba. Dokładnie taki sam, jak gdy kiedyś na jeden wieczór uciekł z domu jako Benjamin. Jak z czasów posiadania własnej restauracji, z której obecnie już ani jednego przepisu nie pamiętał. Jak za życia pierwszej dziewczyny, która miała okropnego pecha. Jak za odległych lat, gdy jako Finze malował na płótnie nocny krajobraz.
Spojrzał na swój pokrowiec.
— Więc znów nie popełnij błędu... — zanucił pod nosem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz