16 listopada 2024

Od Terrella – Duch

W całym budynku szkolnym rozbrzmiała melodyjka oznajmiająca koniec zajęć. Wraz z pierwszymi nutami rozniósł się harmider, a chwilę później trzewia szkoły wypluły z siebie tłumy uczniów. Dzieciaki wypadły na szeroki chodnik, niektóre niemal pobiegły do czekających na nie aut. Większość aż do parkingu szła w przyjacielskich grupkach, później wszyscy się żegnali, choć zdarzały się i takie paczki przyjaciół, które razem wciskały się do pojazdu. Niezależnie jednak od towarzystwa lub też jego braku, każdy ostatecznie wsiadał do jednego z samochodów.
Dobra, prawie każdy.
Terrell stał na krawężniku oddzielającym chodnik od parkingu, wzrokiem błądził między autami. Wiele z nich wyglądało dość podobnie – niestety żadne nie było tym, do którego on powinien się udać. Stanął na palcach, jeszcze raz objął spojrzeniem całą okolicę. W końcu nadstawił przed sobą rękę, puścił z zawieszonej na nadgarstku bransoletki holograficzny ekran. Coś poklikał palcem, spojrzał na mapkę.
Chwilę później wyłączył urządzenie. Poluzował nieco krawat szkolnego mundurka, następnie zdjął na moment plecak, by wygrzebać z niego składany hoverboard. Rozłożył go, odpalił silniczek; w końcu wskoczył na deskę i pojechał w stronę bramy głównej.
Na niego nie czekało żadne auto, ale go to nie dziwiło. Cóż, ciężko się dziwić czymś, co było całkowicie normalne. Zdążył do tego przywyknąć. Co prawda, parę razy przeprogramował pojazd i ustawił mu w grafiku przyjeżdżanie pod instytucką szkołę o odpowiednich godzinach, ale zawsze zostało to nadpisane, a on nie miał ochoty walczyć jak małe dzieci. Pominąć fakt, że sam liczył szesnaście lat.
Jechał zatem na desce przez miasto, nie przejmując się zbytnio niczym, skupiony jedynie na muzyce w słuchawkach. Droga do domu nie była krótka, ale przynajmniej dom stał po prostu w bogatej dzielnicy, nie zaś na jakimś totalnym zadupiu, jak to ostatnio cieszyło się narastającą popularnością wśród bogaczy. 
Na miejsce dotarł po mniej więcej trzydziestu minutach. Złożył deskę, schował ją z powrotem do plecaka. Stanął przed wielką, stalową bramą, zmierzył ją wzrokiem z góry na dół.
Nie lubił wracać do tej willi. Od początku nie przepadał za tym miejscem, ale obecnie je nienawidził. Rodzice byli jedynymi osobami, z którymi się dogadywał w domu zimnym jak psiarnia. Niestety oboje zginęli – wpierw odszedł ojciec w wyniku wypadku przy pracy, a potem matka, która próbowała uciec, ale zniknęła bez śladu (Terrell dobrze wiedział, jak potoczył się jej los).
Jeśli miał być szczery, to spodziewał się, że po matce nastąpi jego kolej, jednak minął już ponad rok, a on nadal dychał. Dlaczego? Dokładnie nie rozumiał. Zważywszy na to, kim był, miał praktycznie stuprocentową pewność, że pewnego dnia obudzi się z dziurą między oczami po plazmowym pistolecie. Może babka się nad nim zlitowała? Nie wiedział. Nie potrafił pojąć typowo ludzkiego toku myślenia i jego powiązania z emocjami. A przynajmniej nie pojmował tego, w jaki sposób funkcjonowały mózgi członków jego rodziny.
W końcu podszedł do bramy, stanął tuż przed domofonem. Nastawił twarz przed kamerką, poczekał, aż rysy zostaną zeskanowane. Kilka sekund później usłyszał szczęk zamka, furtka koło bramy stanęła otworem.
Wow, czyli jeszcze nie usunęli jego twarzy z bazy danych. Albo tak bardzo im się nie chciało, albo mimo wszystko wiedzieli, że i tak zdoła dostać się do środka.
W domu nie powitał go nikt. Żaden z członków rodziny. Żaden zwierzak. Żaden robot, żadna sztuczna inteligencja. Nie dostał nawet powiadomienia: „Dotarłeś do celu”. Zastał ciszę tak samo, jak rano, gdy wychodził.
Jak zawsze zresztą.
Zdjął buty, zostawił je byle gdzie, po czym założył kapcie i udał się w głąb willi. Zamierzał czmychnąć od razu na górę, ale kątem oka coś wyłapał. Przystanął, zajrzał do wielkiej jadalni.
Oczywiście, że rodzina jadła obiad o stałych porach, niezależnie od tego, czy Terrell kończył lekcje wcześniej, czy później. Nigdy na niego nie czekali. Po prostu punktualnie o czwartej po południu zasiadali do stołu tuż po tym, jak na lewitujących tackach wjechały przygotowane przez kucharzy potrawy. I wiadomo, Terrell nie miał takiego dnia, żeby wrócić do domu przed obiadem.
Rzucił plecakiem w kąt, pozwalając, by wbudowany system amortyzacji uchronił schowany w nim sprzęt przed uszkodzeniem. Trochę niechętnym krokiem wszedł do kuchni, wybrał z szafki talerz i sztućce, żeby potem pójść do znajdującej się po przeciwnej stronie korytarza jadalni. Sam sobie nakrył do stołu, następnie zajął jedno z wolnych krzeseł.
Najstarszy z synów Zakiyyi, Braeden, omawiał właśnie ze swoim bratem, synem i samą prezes jakiś projekt związany z pracą. Nie było to niczym zaskakującym – rodzina Xenos nie umiała przy stole zbytnio rozmawiać o czymś innym. Ewentualnie pytali studiujących, jak sobie radzili, choć taka pogawędka, niby normalna, momentami przeciekała formalnością.
Żadna jednak wypowiedź nie była kierowana do Terrella.
Wydawać by się mogło, że nikt nawet nie zauważył jego przybycia. Nikt nie powiedział nic na jego temat, nikt go nie spytał, jak w szkole, nikt nawet się z nim nie przywitał. Być może ktoś przypadkowo na niego spojrzał, bo oczy wyłapały jakiś ruch, a mózg postanowił to zbadać, ale nawet jeśli, Terrell sam nie zwrócił na to uwagi. Po prostu starał się z nikim nie utrzymywać kontaktu wzrokowego.
Skorzystał z okazji, że miska z kluskami znajdowała się tuż przy nim i kilka sobie nałożył. Użył bransoletki, by przywołać do siebie tackę z półmiskiem mięsa, ale ta w połowie drogi skręciła i podleciała do jednego z kuzynów. Mężczyzna nawet nie popatrzył w jego stronę, gdy nabijał na widelec kawałek pieczeni.
Terrell nie zareagował w żaden konkretny sposób. Po prostu wziął trochę sałatki i grzecznie poczekał, aż będzie mógł się dobrać do mięsa. Gdy wreszcie miał wszystko, co chciał, zabrał się za jedzenie.
Nie słuchał rozmowy, wciąż bardziej zainteresowany muzyką w słuchawkach. Ogólnie nie obchodziły go żadne rodzinne konwersacje. Tak samo jako on nie obchodził reszty. Od dłuższego już czasu był traktowany jak duch. Co mu akurat nie przeszkadzało. Przynajmniej miał spokój i tak bardzo go nie gnębili.
Ostatni zasiadł do stołu, aczkolwiek pierwszy od niego wstał. Wyszedł bez słowa z jadalni, zabrał z podłogi plecak i poszedł na górę do swojego pokoju, nie mając w planach jakiejkolwiek interakcji z rodziną ani dzisiaj...
Ani kiedykolwiek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz