TW: krew i rozpierdol
Guziki koszuli rozpinał niespiesznie, jakby w istocie szykował się do jakiegoś świętego rytuału, który należy traktować z należytym namaszczeniem, powolnością ruchów dając sobie czas na nacieszenie się szczególną chwilą. To, czemu miał się niedługo poddać, tak jak poddawał się temu przez ostatnie osiem lat, obok świętości nigdy nie stało, a wręcz znajdowało się naprzeciw wszelkiej religii, dzierżąc czarną magię tak jak boskie istoty dzierżyły miecze. Nie, żaden bóg nie mógł spodziewać się tego wieczoru przypływu sił od sakramentalnych czynów oddanego mu śmiertelnika. Co teraz Tristan robił, robił wyłącznie dla siebie, wspominając przeszłe życie, rozważając obecne i akceptując czekające go cierpienie, od którego nie było dla niego ucieczki. Marhalt zaskrzeczał w jego głowie wyjątkowo głośno, wyjątkowo natarczywie, niczym bestia czekająca przy kratach swej klatki, uważnie obserwująca płat mięsa, którym machało się jej przed oczami.
Ciało działało machinalnie, przystosowane latami wystawiania je na głód pochodzącego z nienazwanych czeluści bytu, pozwalając Tristanowi zatopić się w chłodzie swych myśli, zbadać naturalnie rodzący się umyśle lęk, jakby przyglądał się ciekawemu zjawisku, nie zaś prawdziwej emocji, gdy nogi same kierowały się ku łazience, gdy palce delikatnie zsuwały koszulę z ramion, rozpinały spodnie. W końcu strach, na tym etapie, powinien go już opuścić, spisawszy na straty istotę tak lekkomyślnie kroczącą blisko ostatecznej granicy, ale ten powracał za każdym razem, niestrawiony do końca przez żerujący na ciele i duszy byt. Nie było się przecież czego bać, jak nie było miesiąc temu i nie będzie za miesiąc. Przecież dokładnie wiedział, co miało się wydarzyć. Jedna nogawka zsunęła się z uda, odsłaniając pulsującą, czarną tkankę, pod nią ścięgna oraz mięśnie. I kość niemogącą już wytrzymać, pękającą od wygłodniałego wrzasku Marhalt, odrywającą się od Tristana.
Kafelki w łazience przywitały go niezmiennie chłodem przeszywającym bezwładnie opadłe na podłogę dłonie i kolana. Choć nogami czuł coraz mniej i mniej, im bardziej Marhalt zrzucał z siebie ograniczenia ludzkiej formy, wlewając się w łączenia kafelków, zaraz wzbijając w górę jako pozbawiona kształtu chmura mroku, ociekających czarną mazią macek i obnażonych kłów. Był jednak wciąż nierozerwalnie złączony z Tristanem i pojedyncze pasma demonicznego ciała Marhalta wciąż trzymały się jego kikutów, nieustannie poruszając się i tętniąc, jakby mężczyzna stanowił samo źródło dla tej rzeki utrapienia. I może, powoli, ale jednak, w takowe się przemieniał.
Marhalt zawył radośnie po raz ostatni w jego umyśle, nim nastała w głowie niespotykana cisza, a ciemność uśmiechnęła się do Tristana. Te chwile zawsze mężczyzna wspominał jako kojące, swoje momenty oczyszczenia, gdy myśli zdawały się w pełni jego. Krótkie, rozmyte następującym po nich bólem chwile, ale zostawiały po sobie ten przebłysk spokoju. Mrok czule ujął blade policzki, wyznaczając koniec wytchnienia, łagodnie pokierował twarz ku górze. Tristan spojrzał pustym wzrokiem w oczy Marhalta, a przynajmniej tam, gdzie wydawało mu się, że dostrzegł zwężone źrenice pośród kłębów ciemności. A potem słyszał już tylko swój krzyk.
Głupcem był, dawniej, gryząc się w usta, aż krew spływała na brodę, mówiąc sobie, że wytrzyma bez zawodzenia i dawania Marhaltowi satysfakcji. Lecz ten zawsze znajdował sposób, by złamać w nim resztki oporu i wydusić z gardła bliski agonii wrzask, zbyt chciwy na cierpienie Tristana, by zadowolić się żałośnie lejącymi się w ciszy łzami. Miał wyć, miał szarpać się i skręcać z bólu. Ale nie zamierzał błagać. Kiedyś i tego byt pragnął, lecz Tristan nigdy nie błagał, by Marhalt przestał.
Nie wiedział, skąd leje się jego krew. Było mu jednocześnie zimno i ciepło na całym ciele, coś go rozrywało i łatało z powrotem, żył i umierał, chwytał za swoją pierś i tracił wiarę, że serce wciąż tam gdzieś bije. Patrzył na swoje poharatane ręce, myśląc, że należą do kogoś innego. Trwał w ciele, odpływał i wracał, ściskany za gardło czymś przypominającym kanciaste łapsko. A czasem udawało mu się odsunąć poza zasięg Marhalta i przepaść w beznamiętnej toni.
Zabije mnie.
Kiedyś przyjdzie taki dzień, że Marhalt każe mu zrobić krok, który pośle go prosto w przepaść i zakończy ten żałosny teatrzyk. Kiedyś zapomni, że kafelki są białe, a nie czerwone. Kiedyś nie powstrzyma swoich zapędów i ciekawości prowadzącej do piekła i go zabije, może tym samym przepadającym razem z nim. Ale jeszcze nie teraz.
— Czy warto tak cierpieć, Tristanie?
Ciężkie powieki za nic nie chciały pozostać uniesione, kształty rozmazywały się, zlewały ze sobą, wzmacniając pulsujący w skroniach ból. Na ustach czuł własną krew.
— Czy warto? — powtórzył Ceartas, majacząc przed jego oczyma jako Andret i Gwenlyn.
— Marhalt? — wycharczał Tristan, z trudem przypominając sobie, jak przekręca się ciało, jak rękę unosi w górę, czy kiedykolwiek dało się to zrobić bez tych noży atakujących lepką od zimnego potu skórę. — Skończyłeś?
— Zemdlałeś za szybko.
Coś poruszyło się w szkarłatnej kałuży, przepłynęło zgrabnie po jej powierzchni, wpełzło na szyję. Cień rósł nad nim, tak jak gniew rósł w Tristanie, spalając wszystko, co jeszcze się uchowało w jego wnętrzu, by wyjść męce naprzeciw. Andret i Gwenlyn zniknęli, ale miał nadzieję, że Ceartas wciąż oglądał.
— Więc. — Wyciągnął dłoń, trafił, prosto w tę ociekającą czarną mazią paszczę, lecz Tristan się nie przejął. Zacisnął palce na zębiskach Marhalta, ignorując warknięcie demona, i przyciągnął go tyle, ile zdołał, do swojej twarzy. — Skończ.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz