14 listopada 2024

Od Seymoura – Miłość

Gdy był jeszcze małym szczylem i jedyne, co robił, to marudził Jarvisowi, że się nudzi, wrota Kuźni były dla niego portalem prowadzącym do jakiejś zaklętej, baśniowej krainy. Ojciec znikał tam na długie godziny, przykazując na odchodnym, że jeśli będzie doskwierała mu samotność, podręczniki z krystalografii, metalurgii i magifizyki ciała stałego na pewno dotrzymają mu towarzystwa, a jeśli będzie potrzebował większego wyzwania, to w bibliotece jest kilka tomów interesujących zbiorów zadań z programowania funkcji golemów, może przerobić parę z nich, potem sprawdzić w odpowiedziach. Seymour uśmiechał się słabo i niechętnie na te propozycje, wiedząc dobrze, że praca w Kuźni jest ciężka i że ojciec nie ma łatwo, ale dziecięce serce tęskniło, potrzebowało uwagi i bliskości, okazywanej inaczej, niż okazywać je potrafił Cedric.
Seymour nie mógł się doczekać momentu, w którym w końcu na jego ramionach też wykwitną tatuaże, znak rodowej specjalizacji i klucz do tych zaklętych wrót – wydawało mu się, że wtedy w końcu ojciec będzie bliżej, nie zaś oddzielony od niego tą runiczną barierą broniącą wstępu do Kuźni, półkami pełnymi mądrych książek, Jarvisem i jego setką sposobów na zabicie czasu, ani miriadem innych spraw, wydzierających czas z doby Cedrica. Czas, który mógłby poświęcić Seymourowi.
Lecz gdy tatuaże w końcu się pojawiły, zalśniły tą chłodną, szafirową barwą, a na piersi splótł się ciernisty krąg, od niepamiętnych czasów będący herbem Silverthornów, radość nie wzbierała w sercu, młody Seymour wcale nie czuł ulgi ani satysfakcji ze spełnionego marzenia. Nie chciał tych tatuaży, nie chciał związanego z nimi ciężaru obowiązków i miał wrażenie, że jego własne ciało się buntuje, boląc i swędząc, gdy skóra wciąż była zaczerwieniona od igieł, a lyrium nadal jeszcze się krystalizowało, zespalając trwale z Seymourem, zmieniając samą naturę mocy, z którą się urodził.
Ojciec pozwolił mu odpocząć parę dni, przyzwyczaić się do swych nowych rąk, ale w tym przyzwoleniu Seymour wyczuwał jakąś niecierpliwość i podenerwowanie. No tak, co innego to mogło być, jeśli nie rozczarowanie dzieckiem, które jak zwykle nie potrafiło sprostać oczekiwaniom, nie robiło rzeczy wystarczająco szybko, wciąż popełniało błędy?
Pamiętny dzień w końcu nastał. Te długie schody prowadzące ku najgłębszym trzewiom posiadłości, wprost do ciężkich wrót Kuźni, Seymour pokonywał na podobieństwo więźnia, i choć szedł wciąż w dół i w dół, miał wrażenie, że oto wspina się na szafot.
Cedric nie podzielał wisielczego nastroju swego pierworodnego. Sprężystym krokiem dotarł do celu, gestem powtarzanym setki razy ułożył dłoń na skrzydle wrót. Zerknął na Seymoura, skinął mu głową. Chłopak stanął u boku ojca, wzniósł dłoń, z lekkim wahaniem pozwolił jej spocząć na zimnym metalu.
Wrota były olbrzymie – ciężkie, grube, zamykały się niczym paszcza pradawnego stwora. Zdobiące je runy, splecione przed setkami lat, wykute przez tych pierwszych, legendarnych Silverthornów, milczały głucho, za każdym razem, gdy mały Seymour odważył się zejść na dół, w dziecięcej naiwności pragnąc sprawdzić, czy może jeśli będzie wystarczająco długo prosił, magia strażnicza się zlituje, uchyli dla niego drzwi Kuźni, pozwoli dołączyć do ojca. Lecz magia ta była równie empatyczna, co golemy – nikt nie zaklął w niej serca, nie ofiarował duszy, wrota pozostały więc obojętne na prośby dziecka. Teraz Seymour nie prosił. Nie musiał – Kuźnia należała do niego, prawem krwi i rodowej tradycji. Młodzieniec westchnął, pozwolił magii spłynąć z czubków palców.
Lyrium nie osiadło do końca w jego ciele, przynajmniej nie tak idealnie, jak w ciele jego ojca, więc może dlatego Seymour skupił się na tym, że zapiekło go gdzieś w okolicy łokcia, nie zaś na tym, jak jego szafirowa magia splatała się z tą złotą, jak obie barwy dopełniały się idealnie, wypełniając runy nierzeczywistym światłem, pierwszy raz od wielu lat mówiąc Kuźni nie „Otwórz się, przybyłem”, lecz „Otwórz się, jesteśmy”. W spowitym magią półmroku umknął mu lekki uśmiech czający się na ustach ojca.
Wiele razy wyobrażał sobie wnętrze Kuźni. Oczywiście, że żadne rysunki ani plany wnętrza skarbu Silverthornów nie istniały, ich tajemnica bezpiecznie zamknięta w umysłach tej garstki wybrańców zdolnych wejść do środka. Mimo to Seymour myślał o tym, fantazjował, marzył, początkowo jawiąc sobie Kuźnię jako miejsce cudów, potem dopiero jako warsztat, zbyt wielki i zbyt skomplikowany, stworzony wyłącznie do tego, by powoływać w nim do życia rzeczy doskonałe, nieskalane, pozbawione jakichkolwiek wad, tak różne od wszystkich jego koślawych tworów.
Wrota rozwarły się, Kuźnia zaś okazała się wypadkową obu jego wyobrażeń.
Olbrzymia hala zdawała się ciągnąć w nieskończoność, niknąc w skalnym półmroku, gdy automatyczne światło podążało u boku dwójki czarodziejów, rozświetlając tylko to, co konieczne. Pod posadzką, pod okrywą wulkanicznego szkła i gromrilowych krat, płynął zamknięty obieg magmy, źródło ciepła i energii całej Kuźni. Miarowy pomruk płynnego ognia rozbijał się echem wśród lasu mithrilu i adamantytu, przygaszone runy lśniły sennie, gotowe zbudzić golemiczne młoty, wysięgniki i ramiona, wystarczyło jedno skinienie tatuowanej dłoni. Pod sufitem niknęły rampy i prowadnice, łańcuchy zwieszały się na podobieństwo lian, zdolnych ożyć, podnieść kadź pełną płynnego metalu, obrócić jej zawartość w zimne płyty zbroi. Dla niewprawnego oka, Kuźnia była chaosem magii, metalu i ognia, ekspert zaś dostrzegał w niej spokój i harmonię, doskonały plan zrodzony w genialnym umyśle, stworzony determinacją i uporem kolejnych pokoleń czarodziejów.
Cedric przystanął u samego wejścia, pozwolił wrotom zamknąć się za nimi bezszelestnie, nim odwrócił się do Seymoura, na dnie tych chłodnych, szafirowych oczu, błyszczało uczucie.
— Piękna, prawda?
Seymour nigdy nie słyszał, by ojciec mówił w ten sposób o czymkolwiek, chyba nawet matki nie nazwał nigdy piękną. Dla Seymoura zaś, Kuźnia była piękna w ten sam sposób, co niszczące wszystko na swej drodze tornado. Chłopak zdołał tylko słabo skinąć głową, to jednak wydawało się wystarczyć Cedricowi. Mężczyzna odetchnął głębiej naelektryzowanym magią powietrzem, ruszył żwawo przed siebie. Seymour ledwo za nim nadążał.
Tak samo, jak ledwo nadążał za wyjaśnieniami i opowieściami, bo jak Cedric zaczął mówić, potoku słów nie dało się przerwać, to było zdanie za zdaniem, jakby mężczyzna czytał książkę, zupełnie inaczej, niż wypowiadał się na co dzień. W końcu przystanął przy jednym ze stanowisk, Seymour zdążył tylko dostrzec, że nie jest puste, na kowadle spoczywa fragment metalu.
— Już niewiele zostało mi do dokończenia — powiedział Cedric, wskazując profilowaną pokrywę z ithildinu. — Pomyślałem… Że może chciałbyś zobaczyć, jak wygląda praca w Kuźni.
Dłonie Cedrica były splecione, mężczyzna pocierał lekko kostki.
— Pewnie — odparł Seymour.
Cedric skinął głową, odwrócił się, a Seymour nie dostrzegł uśmiechu, gdy ojciec ściągnął górę ubrania, odsłaniając własne tatuaże.
Każdy z Silverthornów miał je w tym samym miejscu, każdy miał ten ciernisty okrąg na piersi, lecz jednocześnie nigdy nie pojawiły się dwa takie same wzory i Seymour aż przekrzywił głowę, łowiąc spojrzeniem symbole na skórze Cedrica. Były surowe, geometryczne, znaczone odważnymi, prostymi pociągnięciami – tak łatwo było sobie wyobrazić, jak magia mknie tymi szlakami, skupiona niczym wiązka lasera, precyzyjnie trafiając dokładnie tam, gdzie Cedric sobie tego życzył, kształtując metal podle jego życzenia. A jednocześnie te twarde linie rozszczepiały się po bokach, tworząc coś ażurowego, skomplikowanego, coś, co gubiło wzrok, nie pozwalało odkryć, gdzie w końcu te linie zbiegały. To był labirynt, logiczny i uporządkowany, a jednocześnie tak genialny i skomplikowany, że niepodobnym było znaleźć z niego wyjście.
Ojciec sięgnął po swój pas, nabity krystalicznymi kondensatorami many, sięgnął po karwasze, a złoto okryło nadgarstki i przedramiona, rezonując ze stwórczą magią i tatuażami. Jeden władczy gest, kowadło zbudziło się, złoty blask wlał się między runy, dostojnie wspiął wyżej i wyżej, rozbudzając otaczające kowadło wysięgniki, golemiczne ramiona, półświadome narzędzia, mające służyć twórcy przy pracy nad jego dziełem. Głęboki pomruk wydobył się z trzewi Kuźni, rzeka magmy zmieniła bieg, a jej pradawna moc poczęła rozgrzewać stojący nieopodal piec. Smoczy ogień strzelił czerwienią, przeszedł w oranż, żółć, w końcu świszczącą głucho biel, ojciec zaś sięgnął po gargantuiczne cęgi, z ich pomocą płyta ithildinu wylądowała w gorejącym inferno.
To było dziwne uczucie, widzieć Cedrica przy pracy. Był szczupły, żylasty, łopatki mu trochę odstawały, a łokcie zdawały się kanciaste, zbyt szerokie. Mimo to ciężki młot leżał w jego dłoni równie lekko, co brzozowa witka, gdy stwórcza magia przepełniała ciało, czyniąc z niego najdoskonalsze z narzędzi. Ojciec zawsze wydawał się trochę inny od wszystkich, teraz jednak nie przypominał już nawet śmiertelnika – bardziej jakąś boską istotę, oddaną całkowicie świętemu rytuałowi, w pełni skupioną na podległych jej żywiołach. I te oczy, na co dzień chłodne i oceniające, na tę właśnie chwilę utraciły cały dystans i rezerwę, błyszcząc prawdziwym uczuciem.
Oddech uwiązł w piersi Seymoura, coś ścisnęło się boleśnie w środku, gdy młodzieniec uświadomił sobie gorzką prawdę. Ojciec z miłością patrzył na ogień i metal, zachwycały go sprzęty i golemy, każdą myśl poświęcał magii i tworzeniu, oddając całe serce rodowej tradycji. Logiczne, że nic nie pozostało z niego dla dziecka, szczególnie takiego wybrakowanego, nigdy dość dobrego, wciąż popełniającego błędy, pytającego o głupoty. Seymour patrzył na magię sprawiającą, że niemożliwe stawało się rzeczywistością, patrzył, jak złote pasma wnikają w kuty metal, zespalają niematerialne z materią. Cud dokonywał się na jego oczach, lecz to nie zachwyt budził się w duszy dziedzica rodu – raczej ból i rozczarowanie, gdy świadomość tego, że nigdy nie będzie dość dobry, nigdy nie zasłuży, wżynała się w duszę, zostawiając jątrzącą się ranę.
Seymour spuścił wzrok, spojrzenie rozmyło się wilgocią, która równie dobrze mogła przyjść wywołana blaskiem i gorącem ognia. Nie dostrzegł spojrzenia Cedrica, rzuconego mu wśród sypiących się z metalu iskier, pełnego nadziei, oczekiwania, ten jeden raz tak otwartego i szczerego, jakby w końcu ktoś otworzył prostą ścieżkę przez labirynt serca najstarszego Silverthorna.
Lecz spojrzenia nie spotkały się, iskra zrozumienia nie przeskoczyła, a magia w końcu zgasła, gdy metal przybrał wymarzony kształt. Młot ucichł, magma znów odpłynęła i szarość zaległa wokół usypiającego powoli kowadła.
— Tato? — spytał Seymour, wsunąwszy dłonie do kieszeni. — Wracamy?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz