06 listopada 2025

Od Theo – Wiara

— Przepraszam.
Walter wykrzywił wewnętrzne końce brwi do góry, wstrzymał na moment oddech. Spojrzał na siedzącą po drugiej stronie stołu kobietę, odruchowo zaczął się bawić schowanymi pod stołem palcami dłoni.
— Jest pani pewna swojej decyzji? — spytał wolno.
Rozmówczyni przytaknęła.
— Niestety to dla mnie za wiele. Po każdym dniu brakuje mi sił i dziwnie się czuję. Wiem, że to zabrzmi źle, ale taka praca źle na mnie wpływa. Myślę, że powinnam na pewien czas zrobić sobie przerwę.
— Rozumiem. — Spuścił głowę. — W takim razie nie będę panią dłużej trzymać.
Z bólem przyjął rezygnację. Chwilę później pożegnał kobietę. Zamknął za nią drzwi, udał się do salonu. Usiadł w swoim fotelu, westchnął ciężko.
Żadna z opiekunek nie chciała długo zajmować się Theo. Albo ich zdrowie się pogarszało i musiały zrezygnować, albo po prostu mówiły, że są zbyt zmęczone. Cóż, nikt nigdy nie powiedział, że opieka nad dzieckiem będzie prosta. Tylko Walter musiał mieć ogromnego pecha, ponieważ nie rozumiał tego schematu. Przecież jego mały Theo był grzeczny, nie powodował żadnych problemów. Słuchał się, do tego był naprawdę inteligentny. Szybko nauczył się chodzić i mówić, łatwo zapamiętywał różne rzeczy.
Gdzie więc tkwił problem?
— Tato?
Podniósł powieki, zabrał z kącików oczu palce. Spojrzał w stronę wejścia do pokoju, skąd wyłoniła się mała postać pięcioletniego chłopca. Theo spoglądał badawczo na rodzica, widać było po twarzy, że wykrył jego zły nastrój. Stał niepewnie przy futrynie, palcem wskazującym kreślił nieznane nikomu szlaki na ciemnym drewnie.
Walter zawołał do siebie syna, posadził go na kolanach. Malec zapytał, po co opiekunka przyszła, gdy tata miał wolne. Mężczyzna przygryzł na moment dolną wargę.
— Czy pani Cornella nie będzie przychodzić? — odezwał się wtem Theo, bawiąc się skrawkiem koszuli rodzica. — Przeze mnie?
Słysząc to, Walter otworzył szerzej oczy. Pochwycił w swoje dłonie malutkie rączki syna, zaczął palcami gładzić delikatną skórę.
— Nie, skądże — odpowiedział spokojnie. — Pani Cornella po prostu ma coś do załatwienia. Coś innego.
Theo nic nie mówił, zapatrzony w ręce ojca. Widać było po nim, że on inaczej widział sytuację i wcześniejsze słowa go nie uspokoiły. Możliwe, że podsłuchał rozmowę dorosłych, przez którą pomyślał, że to właśnie on stał za tym.
— Czyli to nie tak, że wszyscy ode mnie odchodzą?
— Nie. — Walter aż się zdziwił. — Skąd ci coś takiego przyszło do głowy?
— Wszystkie opiekunki po jakimś czasie musiały odejść. Tuptuś też odszedł. — Spuścił głowę.
Tuptuś był chomikiem, którego Walter jakiś czas temu kupił Theo. Dzieciak marzył o własnym zwierzątku, ale był jeszcze za mały na coś większego, więc mężczyzna postanowił zacząć od gryzonia. Chociaż jak tak teraz myślał, to Rebecca chyba by go zganiła za takie myślenie, mówiąc, że małe zwierzątka nie oznaczały małego poświęcenia dla nich. Cóż, w każdym razie nie zostało mu to udowodnione w żaden sposób, ponieważ raptem parę dni od przyniesienia chomik zdechł. Walter nie wiedział, dlaczego; Theo mówił, że po prostu trzymał Tuptusia na rękach i ten w pewnym momencie przestał się ruszać. Może gryzoń był stary albo chory? W końcu kupiono go w sklepie zoologicznym, więc nie wiadomo, ile żył.
— To naprawdę nie twoja wina. — Walter przytulił do siebie chłopca, zanurzył palce w blond czuprynie.
Spojrzał w stronę ściany, na której wisiały rodzinne zdjęcia. Na kilku z nich widniała Rebecca.
Tak bardzo mu jej brakowało. Minęło już pięć lat, a on wciąż nie mógł pogodzić się z jej odejściem. Do tego czasu powinien żyć normalnie tak jak większość. Nie potrafił jednak. Czasami, gdy spoglądał na Theo, myślał o tym wszystkim, co mogliby zrobić w trójkę: ojciec, syn i matka. Wspólny piknik, wypad do zoo, jedzenie lodów na rynku.
Wciąż bywały noce, kiedy Rebecca pojawiała się w jego snach. Najczęściej siedzieli razem na ławce, trzymając się za ręce i obserwując bawiącego się na placu zabaw Theo. W którymś momencie snu chłopiec przynosił im własnoręcznie zebrany bukiet kwiatków. Walter nie rozpoznawał ich poza tymi najbardziej podstawowymi, to Rebecca była znawczynią roślin. Mógł jednak godzinami słuchać ją opowiadającą o różnych gatunkach, wymawiającą te wszystkie trudne, naukowe nazwy.
I wtedy wszystko się rozmywało, a on budził się w swoim łóżku.
Stworzonym dla dwóch osób, a zajmowanym przez niego samego.
Chciał wierzyć, że da radę. Chciał dla Rebecci wychować ich syna najlepiej, jak tylko mógł. Chciał zrobić wszystko, by przynajmniej młody nie odczuł aż tak bardzo braku drugiego rodzica.
Wiara ta niestety okazała się trudna do osiągnięcia.
Gdyby Rebecca mogła obserwować Theo... Był zupełnie jak ona. Oczy miał te same, jasne, pełne blasku, twarz delikatną. Z taką samą pasją obserwował otaczającą naturę. Oglądał ptaki za oknem, liczył płatki na kwiatkach, śledził wzrokiem wędrujące owady. Dużo pytał, oj, dużo – co to za ptak, co to za owad, co to za roślina, czy może pogłaskać pieska, kotka, czemu to drzewo jest białe. Walter starał się zaspokajać jego ciekawość, lecz nie wszystko w tym polu wiedział. Był zupełnie innym typem osoby, jako ktoś po studiach prawnych inaczej postrzegał świat. Rebecca natomiast bez problemu rozwiałaby wszelkie wątpliwości, ba, jeszcze dodałaby wiele ciekawostek od siebie. On mógł jedynie polecić książki. Sam nie rozpozna wielu gatunków, nie rozróżni jednej koniczyny od drugiej, nie opisze działania pewnych zjawisk.
Wykonał głęboki wdech, przerwał głaskanie Theo po głowie.
Był taki zmęczony.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz