Bashar lubił się relaksować w domowym zaciszu, słuchając muzyki, czytając książkę i racząc się aromatyczną herbatą, jednak udanie się do herbaciarni i zanurzenie się w tym specyficznym klimacie miejsca, gdzie czas płynął wolniej, miało w sobie urok, z którego postanowił skorzystać tamtego popołudnia. I dobrze, bo gdy tylko przekroczył próg przybytku, niebo zasnuło się chmurami, zamruczało gniewnie, powietrze rozbrzmiało szumem setek kropel. Bashar zerknął tylko na spływające deszczem okno, westchnął w duchu, myśląc o tym, że przyroda sama zmusza go, by spędził tutaj dobre parę godzin.
Miał zamiar skusić się na prostą, czarną herbatę ze skórką pomarańczową i goździkami, lecz stojąca za ladą dziewczyna poleciła mu herbatę dnia, obiecała, że lepszej i bardziej aromatycznej nigdzie nie dostanie. Bashar zastanowił się chwilę, uśmiechnął lekko, przystał na propozycję, wsunął trochę drobnych do słoika na napiwki. Już po chwili szedł przez labirynt puf, foteli i stolików, każdy inny i niespotykany, starając się znaleźć ustronne miejsce dla siebie, swojej książki i herbaty.
Przysiadł, postawił pękatą filiżankę na stoliku. Otworzył książkę, zagłębił się w tekst. I gdy przebrnął już przez parę akapitów, a historia zajęła myśli, dłoń sama wyciągnęła się w stronę filiżanki, instynktownie chwyciła porcelanowe ucho, uniosła naczynie do ust. Pierwszy łyk gorącego, aromatycznego naparu, i książka opadła na kolano, po chwili zamknęła się, zsunęła w zagłębienie przy oparciu, gdy uwaga demona skupiła się na dawnym, częściowo zatartym wspomnieniu.
Monsun przetaczał się przez państwo, zalewając wszystko chłodną powodzią. Rzeki wezbrały, ludzie uciekli z pól, większość siedziała w domach. Życie zdawało się zamrzeć na ten czas, gdy żywioł wziął kraj w posiadanie, przeganiając letnie upały, dając dżungli i plantacjom upragnione wytchnienie. On sam trawił ten czas na tym, co ostatnio go zajmowało i nie miał wyrzutów sumienia, jeśli spędził cały dzień obłożony zwojami z poezją. Był synem maharadży, najmłodszym z czwórki rodzeństwa. Pozwalano mu na wszystko, nie wymagano niemal niczego, demon mógł robić, co tylko chciał.
A przynajmniej oficjalnie nikt niczego od niego nie wymagał, bo czego chciało jego rodzeństwo, szczególnie starsza siostra, to już było zupełnie co innego.
Siedział właśnie w swych komnatach, delektując się kubkiem przyprawionej kardamonem herbaty, gdy do jego uszu dobiegł doskonale znajomy tupot bosych stóp, mknących przez pałacowe korytarze. W dźwięku tym usłyszał koniec swego dzisiejszego lenistwa.
Nie zapukała. Drzwi po prostu się otwarły, Devasena wparowała do środka, starannie plisowany szal sari powiewał za nią niczym skrzydło.
— Musisz mi pomóc!
Ledwie zdążył podnieść wzrok, siostra już chwyciła go za ramię, już pociągnęła za rękę, próbując zabrać w sobie znaną stronę.
— Co się stało?
— Chodź, wszystko wyjaśnię ci po drodze. Ale to jest sprawa niecierpiąca zwłoki i tylko ty mi możesz pomóc!
Wstał, odłożył zwój, lecz brwi ściągnęły się, rubinowe spojrzenie uważnie zlustrowało siostrę.
— Wpadłaś na jakiś pomysł i wiesz, że ojciec tego nie pochwali.
Spojrzała na niego tak, jak tylko ona potrafiła, topiąc wszelki opór, wytrącając wszystkie argumenty.
— Proszę.
Rzuciła zaklęcie, któremu nawet on, demon, nie potrafił się oprzeć. Westchnął.
— Prowadź.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz