Dni wolne były super. Szefowa musiała gdzieś wyjechać, a że Cheoryeon widział to jako okazję nie do przepuszczenia, wyprosił od niej, żeby puściła zespół do domu. Aż dziwne, że był miły dla innych. To znaczy! Louis i Eddie też powinni korzystać, a Olivia... Cóż, to już byłby cios poniżej pasa, gdyby ona sama miała przychodzić do pracy, więc najlepiej ładnie się uśmiechnąć i powiedzieć, że wszyscy zasługują na trochę odpoczynku, żeby mogli potem pracować z jeszcze większą motywacją.
Dni wolne były super.
Okropnie głośne wiercenie wyrwało jasnowidza ze snu. Niemal zerwał się z łóżka, półprzytomny przez chwilę myśląc, że świat się kończy. Dobrze, że się nie kończył, ale ktoś postanowił mu tak wspaniale zrujnować poranek! Zrujnować o...
Sięgnął ręką po leżącą na szafce nocnej komórkę, sprawdził godzinę.
O ósmej!
No, dobra, to nie było aż tak wcześnie, ale! On się nie wyspał! Co prawda, z myślą o dniu wolnym siedział przy kompie i grał w gry do trzeciej w nocy, ale nie zmienia to faktu, że wiercenie rano, kiedy on próbował odespać, było karalne! Karalne! Dla niego!
No i co, no i nie pospał dłużej.
A miał być odpoczynek, wolne, relaks. I nie było, hmpf!
Wygrzebał się z łóżka i leniwie doczołgał się do kuchni. Przeleciał zaspanym wzrokiem niezbyt wyraźne notki na upiększających lodówkę kolorowych karteczkach-przypominajkach. O, zakupy powinien zrobić. Odlepił kartkę z listą, przybliżył ją trochę do twarzy, by lepiej widzieć tekst. Okej. Wrócił się do sypialni, by przykleić papierek do smartfona, a następnie podreptał znów do kuchni i tym razem zabrał się za śniadanie.
Gdy ogarnął jedzenie, siebie, a także zakupy, sąsiad uznał, że już koniec remontu. Świetnie, bardzo dobrze, szkoda tylko, że on już się całkiem rozbudził i teraz nie zaśnie. Ale da radę.
Zabrał Kamyka na górę, zafundował mu łowienie groszku z miski wypełnionej wodą, sam zaś usiadł na kanapie z gitarą. Chwilę ją stroił, potem zrobił krótką rozgrzewkę poprzez losowe szarpanie strun, aż w końcu przeszedł do grania.
Gra na gitarze zawsze zapewniała mu relaks. Nie myślał wtedy zbyt wiele, o innych sprawach, o niepotrzebnych rzeczach, a skupiony był w pełni na muzyce oraz nierzadko słowach. Nawet nie zastanawiał się, co tym razem zagra – dłonie i intuicja same nim kierowały. Czasami ćwiczył cudze piosenki, nierzadko próbując przerobić różnych gatunków utwory na gitarę, przy każdej jednak takiej muzycznej sesji wcześniej czy później pojawiał się BenJohn. Podobnie było i tym razem.
Cały świat się zmienia poza mną.
Wciąż ten sam wzrok, choć inny widok.
Dni, lata między palcami mkną.
Nieprzerwany, z dzikich gór potok.
Kiedyś światło, teraz ciemnica.
Wszedłem do domu, a tam pustka.
Nie pamięta mnie okolica,
Nie pamięta babcina chustka.
Ludzie, których nie doceniłem,
Miejsca, które nie powracają.
Nigdy nie odzyskam dawnych lat.
Czas nigdy nie czeka, czas też nie próżnuje.
A ja jestem zbirem, ignorantem, który
Wciąż go nie docenia, wciąż też go marnuje,
Myśląc, że ma słońce, a tu czarne chmury.
Choćby za górami, choćby za lasami,
Choćbym się odrodził, gdy tysiąc lat minie,
Zawsze będę tęsknił za tymi czasami,
Więc znów nie popełnij błędu, Benjaminie.
Przerwał nagle, stłumił akord. Spojrzał na Kamyka, który już jakiś czas temu skończył swoją zabawę z groszkiem i teraz leżał koło nogi chłopaka, wyglądając, jakby spał. Jasnowidz popatrzył na niego, pogładził jego grzbiet palcami. Szczur poruszył nosem, otworzył oczka, spojrzał na swojego opiekuna.
Cheoryeon chwilę mu się przyglądał.
— Co, chcesz na spacer? — rzucił.
Słysząc magiczne słowo, zwierzak poderwał się nagle, wskoczył na kolano. Jasnowidz odłożył gitarę na bok, wziął szczura na ręce.
— Dobra, chodźmy na spacer.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz