— To dzisiaj masz te zawody? — zagadnął Virgil, gdy trójka przyjaciół opuszczała lekkim krokiem budynek szkoły, żegnając się z nim na całe cudowne dwa dni laby i nicnierobienia. Marcia ciągnęła właśnie sok pomarańczowy z kartonika przez słomkę, zerknęła pytająco na syrena.
— Tak, lecę od razu na nie. — Dante wyszczerzył się, błyskając kłami, świetnie kryjąc najmniejszy stres i niepewność, które zdążyły niepotrzebnie napiąć mięśnie. Zachowywał się tak, jak zawsze – żywo, energicznie, głośno, ciężko było dostrzec w nim strapienie. — Przyjdziecie, co nie?
— Kupiłam nawet różowe pompony. — Marcia posłała mu uśmiech, wyczekując jakiejś reakcji. Dostała ją w formie lekkiego zaskoczenia i zawadiackiego półuśmiechu, przyciągającego coraz większą uwagę wśród rówieśników.
— Dzięki — odparł, choć to nie o przybycie swoich przyjaciół się martwił.
Scala nie żartował, gdy powiedział, że Dante ma się pożegnać z zawodami na małych salach gimnastycznych i przygotować na pierwszy poważny pojedynek, gdzie niektóre potknięcia nie mogły już zostać wybaczone, a punkty z przymrużeniem oka wpisane na karcie. Dwa niebiesko-czerwone ringi stały pośrodku sportowej hali, równo ustawione wokół nich ławki i krzesła czekały na przybycie sędziów, zawodnicy krzątali się między szatniami a trenerami, wysłuchiwali ostatnich porad. Każdy startujący tego dnia junior chciał zdobyć nowe doświadczenie, lecz wizja wpisania się na listę uczestników nadchodzących mistrzostw Stellaire, mając pewne sukcesy na koncie, brzmiała nie mniej zachęcająco.
Przebiegł ostatni raz wzrokiem trybuny, ze znajomych twarzy dostrzegł tylko Virgila i Marcię, żywo komentujących przygotowania do zawodów. Zacisnął szczękę. Nie obchodziły go żadne mistrzostwa Stellaire, miał po dziurki w nosie jakąkolwiek punktację. Pięści świerzbiły świeżym gniewem, rwącym się do wyzwolenia przez wymierzone ciosy i adrenalinę ringu. Teraz chciał się po prostu bić. Uderzyć. Wyżyć.
Trener kończył zakładanie mu rękawic, zapięcie z rzepem oplotło nadgarstek, Dante patrzył się na to obojętnie. Był cicho.
— Hej, co jest? — Scala szturchnął go palcem w podbródek, syren odwrócił od niego głowę, zirytowany gestem. — No nie obraź się, księciuniu.
— Nie przyszła — mruknął, starszy mężczyzna od razu spoważniał, słysząc jego słowa. Spojrzał za siebie, na miejsce, gdzie siedziała większość rodziców, by mieć dobry widok na swoje pociechy. — Obiecała, że przyjdzie — dodał. Błękit, przed chwilą jeszcze nieobecny, rozpalał się na nowo złością i poczuciem oszukania.
Scala zlustrował go w milczeniu, zadzierając lekko głowę do góry na chłopaka, który jeszcze niedawno sięgał mu do ramion. Westchnął, podrapał się po szyi, jej ostrej szczecinie, nigdy do końca nieogolonej. Dante zauważył, że trener zawsze tak robił, gdy chciało mu się palić, a nie mógł.
— Jesteś zły? — zapytał.
Dante prychnął lekceważąco. Oczywiście, że był zły. Matka nawet nie uraczyła go zwykłym „nie przyjdę”, przez co aż do teraz trzymał się słabej nadziei, że ta mogła się zjawić. Ale bardziej chyba był zły na siebie za to, że jej uwierzył.
Scala zignorował jego zachowanie, czekał na odpowiedź. Dante wywrócił oczami, odparł w końcu:
— Tak.
— Sfrustrowany?
— Co to ma do rzeczy? — fuknął.
— Odpowiedz. — Tego na pewno większość ludzi mogła pozazdrościć jego trenerowi, że dawał radę pozostać nieugiętym z chłopakiem, który w pierwszych chwilach łamał najcierpliwszy.
Piwne oczy wbiły się w niego wytrwale, odpowiedział im z równą upartością w spojrzeniu.
— Tak.
— Stresujesz się?
— Może trochę.
Stresował się jak cholera.
— To teraz posłuchaj mnie uważnie. — Dante wzdrygnął się na silne, wyrobione latami sportu dłonie łapiące go za barki, nie ruszył się jednak. Wpatrzył się w mężczyznę. — Możesz wykorzystać to wszystko, tak? Uczyłem cię tego. Nie nakręcaj się własnymi emocjami, ale użyj ich w ringu. Wybierz cel, przyjmij pozycję, uderz. — Twardy i pouczający ton nieco zelżał, lekka troska odmalowała się na twarzy. — Masz wszelkie prawo być zły, ale nie daj się temu kontrolować.
Często mu to powtarzał. Nic zresztą dziwnego, gdy syren każdego dnia czuł jakąś nieopisaną wściekłość na wszystkich i wszystko wokół, z którą nie radził sobie, która niejednokrotnie sprawiła, że prawie wyleciał ze szkoły, a dom stawał się miejscem wiecznych krzyków. Aż Scala pokazał mu, że można inaczej, bez prób utemperowania na siłę burzliwego charakteru, lecz przekierowania jego żywiołowości w inną, bardziej produktywną stronę. Starał się o tym pamiętać.
Na ring wszedł, nie patrząc na trybuny, dając ponieść się gotującej ciało do ataku adrenalinie, skupiając całą swą uwagę na pobrzmiewającej w głowie poradzie, niedawno ćwiczonych kombinacjach i piegowatemu chłopakowi, który prześlizgnął się między linami naprzeciwko niego. Niższy, chudszy, pewnie myślał, że mógł pokonać syrena szybkością. Dante uśmiechnął się kątem ust, piegusowi zrzedła na moment mina.
Ile razy trener wykrzyczał w czasie trzech rund „Oddychaj, Dante!”, nie szło policzyć, lecz chłopak był w duchu wdzięczny za każdą tę uwagę, przywołującą jego zaciekłą agresję do stanu wymierzonych trafień i nacierania, gdy pojawiła się okazja. Jego przeciwnik walczył dobrze, ale dobrze to było trochę za mało, żeby pokonać niewyżyty sztorm.
— Wygrałem… — wydyszał Dante, padając ciężko na długą, drewnianą ławę. Pot lał się z niego, jakby właśnie wyszedł z morza, płuca próbowały pozbierać się po wymagającym teście, lecz dla tej odurzającej satysfakcji z walki mógłby bić się drugie tyle. — Wygrałem z nim…
— Nie wiem, jakim cudem, bo ten lewy hak to nadal masz taki flakowaty, a za sierpy w drugiej rundzie to myślałem, że cię rozszarpię. Co to miała być za równowaga? — Zebrał trzepnięcie w tył głowy, prawie zakrztusił się przy piciu wody, spojrzał z wyrzutem na Scalę. Ten poprawił zaraz uderzenie zmierzwieniem złotych loków. — Ale dobra robota. Spisałeś się.
Iskierki szczerej radości zatańczyły w błękicie, widząc ten lekki uśmiech dumy na ustach trenera.
Matka nie musiała przychodzić. Najważniejsze, że Scala patrzył.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz