— Chyba cię pogięło.
Merlin wpatrywał się w stojącą przed nim Bernadette, a ten jej błagalny wyraz twarzy wcale nie sprawiał, że chłopak chętniej przychyliłby się do jej prośby. Wręcz przeciwnie – całość brzmiała bardzo prosto, ale dziewczyna uśmiechała się zbyt szeroko i zbyt intensywnie trzepotała rzęsami, żeby w całej tej kabale nie kryło się jakieś drugie dno. Merlin jak zwykle zakładał najgorsze, więc wolał nie ryzykować niepotrzebnie i nie pakować się w kłopoty, z których ciężko byłoby mu się wykaraskać. Postanowił, że odmówi, na pewno nie ulegnie i tym samym uniknie potencjalnych problemów oraz związanego z nimi stresu. Tak, to był dobry i bezpieczny plan. Nie będzie ryzykował ani się denerwował. I nie było takiej siły na świecie, która mogłaby sprawić, że zmieniłby swoje zdanie. Bernadette mogła się uśmiechać, mogła trzepotać rzęsami i nawijać kosmyk włosów na palec, ale on się nie ugnie. Niczym go nie przekona. Nie ma na to szans. Po prostu nie i tyle.
— Zrobię za ciebie projekt z eliksirów.
— Dobra, stoi.
Juan Francisco Corredor-Garcia był tym gościem. Wszystkie laski chciały być z nim, a wszyscy faceci chcieli być nim. Wysoki, ciemnowłosy, opalony nawet zimą, obdarzony zabójczym uśmiechem i bogatymi rodzicami – Merlinowi wyglądał na kolesia, który spękałby na widok pająka skitranego w wannie. Juan dbał o formę, oczywiście że latał profesjonalnie na miotle, grał w szkolnej reprezentacji i miał sztywno ustalony grafik, który Bernadette idealnie rozpracowała. Rano przebieżka po osiedlu, potem zajęcia w szkole, następnie trening późnym popołudniem i punkt siedemnasta powrót do szatni. Juan nie zmieniał swej rutyny, zawsze o tej siedemnastej był na miejscu, a według jego punktualności można było wyregulować swój zegarek.
Zadaniem Merlina było dostanie się do męskiej szatni i podrzucenie drobnej paczuszki do szafki Juana, a następnie szybkie ulotnienie się z pomieszczenia. Brzmiało prosto, Bernadette nawet dała Merlinowi niewielki heks, który miał otworzyć szafkę. Powinien uporać się z tym w pół minuty i zyskać idealnie zrobiony projekt z eliksirów. Tyle wygrać.
Merlin pojawił się w szatni tuż przed siedemnastą – trochę prokrastynował, trochę za długo się zbierał. Ale już trudno, czasu nie cofnie. Musiał się tylko nieco pospieszyć.
Wiadomo, jak się człowiek spieszy, to się diabeł cieszy, a na spieszącego się Merlina to chyba mieli w tym piekle całą imprezę. Gdy już szafka była otwarta, a chłopak próbował wcisnąć do niej pudełeczko, dłoń mu się omsknęła, pudełeczko wypadło, poleciała pokrywka, a zawartość prezentu rozsypała się po podłodze.
— Poważnie? — Merlin westchnął ciężko i przykucnął, próbując pozbierać wszystko.
Cholerne czekoladki – że też Bernadette nie mogła po prostu dać temu swojemu Adonisowi czegoś bardziej… pojedynczego. I mniej okrągłego, mniej turlającego się po kątach i uciekającego prosto w zalegający pod szafkami kurz. Chłopak sięgnął po jedną z czekoladek, zdmuchnął z niej kłąb kłaków i stwierdził, że chyba ujdzie. Jeszcze dwie, jeszcze jedna, w końcu wsadził ostatnią do pudełka, pudełko do szafki, zamknął szafkę i już miał ulotnić się z szatni, kiedy…
— O, hej. Nie wiedziałem, że ktoś tu jeszcze będzie o tej porze.
Merlin odwrócił się, zmrużył oczy, oślepiony tym zabójczym uśmiechem bożyszcza wszystkich lasek.
— Tak, no… No ja jeszcze jestem, hehe. Ale ee… idę już sobie, no to nara.
Brawo, chłopie, najbardziej naturalny tekst ever.
Tymczasem zaś Juan otworzył swoją szafkę i pierwsze co, to chwycił za pudełko.
— O, czekoladki. — Ucieszył się, bezbłędnie odgadując zawartość prezentu. — Ciekawe od kogo tym razem.
No jasne, chłop był taki ładny, że się przyzwyczaił do prezentów bez okazji.
Juan otworzył pudełko, wrzucił do ust pierwszą z brzegu czekoladkę, jednocześnie przebiegając wzrokiem po pokrywce w poszukiwaniu imienia nadawcy.
— Hm, niepodpisana. — Juan poczęstował się kolejną czekoladką. — Szkoda, są naprawdę dobrze. — Trzecia czekoladka wleciała do ust chłopaka, nim ten się zreflektował i wyciągnął pudełko w stronę stojącego jak kołek Merlina. — Chcesz jedną? Ciekawy smak, mango z chilli. Smakuje totalnie tak samo, jak dżem robiony przez moją babcię. Tylko nie mów nikomu, ale to mój ulubiony. — Chłopak posłał mu kolejny olśniewający uśmiech. — Nie wiedziałem, że można gdzieś kupić czekoladki o takim smaku.
Merlin już miał sięgnąć po czekoladkę, skoro smakowała jak dżem (Oj tam, że dziwny i egzotyczny. Dżem to dżem), ale wtedy jakaś zapadka przeskoczyła i Merlin uświadomił sobie kilka kwestii.
Czekoladki smakujące jak ulubiony dżem babci. Dane przez laskę, której postanowieniem noworocznym jest ogarnięcie sobie przystojnego chłopaka. I która ma na tyle dobre oceny z eliksirów, żeby z palcem w nosie uwarzyć Amoris Irresistibilis – eliksir miłosny przyjmujący smak ulubionej potrawy celu i łączący go uczuciem z twórcą owego elik… Nie, moment, wróć! Z osobą, która ostatnia go dotykała…
— Jestem debilem — jęknął Merlin, cofając się w stronę drzwi, nie patrząc już nawet na to, jak Juan pożera ostatnią czekoladkę.
— Nie mów tak. Jesteś bardzo ładny.
Uśmiech Juana przybrał jakieś podejrzane zabarwienie, a ten maślany wzrok, który utkwił w Merlinie, zdecydowanie się chłopakowi nie podobał.
— Hej, głupio z mojej strony, ale nie spytałem cię nawet o imię. — Juan zrobił krok w jego stronę.
— M-merlin?
— Merlin. — Juan jakoś tak przeciągnął głoski. — Piękne imię, bardzo mi się podoba.
— No nie narzekam. — Merlin zrobił kolejny krok w stronę drzwi, zaczął macać na oślep, próbując znaleźć klamkę.
— Nie chciałbyś gdzieś wyjść w piątek? Wiesz, razem…
— Po co?
Juan zbliżył się kolejny krok, sięgnął i jednym ruchem ściągnął przepoconą po treningu koszulkę, racząc Merlina widokiem, za który Bernadette zgodziłaby się dać pokroić.
— Żeby pójść na randkę, przystojniaku.
Merlin namierzył klamkę, nacisnął, otworzył drzwi i czym prędzej czmychnął na korytarz. Ostatnim, co Juan usłyszał, było rzucone mu przez ramię:
— Chyba cię pogięło!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz