Ojciec mówił mu, by nie chodził w te części posiadłości. Były przecież zamknięte, zapieczętowane, miały pozostać uśpione, czekając lepszych czasów. Czasów, gdy Nico w końcu wróci (Seymour nadal myślał, że po prostu pojechał z mamą na wycieczkę) i gdy obaj będą już dorośli, silni i mądrzy. Na tyle silni i mądrzy, że udźwigną utrzymanie kolejnych golemów, zajmujących się posiadłością i ogrodem, wesprą ojca w Kuźni i będą w stanie sami powoływać do życia kolejne magiczne konstrukty. Seymour niemal każdego dnia słyszał opowieści ojca o tym, jakie to niesamowite i cudowne uczucie, tchnąć życie w martwy metal, i jak wiele dostał od losu, skoro jego przeznaczeniem było właśnie to. Ale wciąż musiał czekać, bo stwarzanie czegokolwiek było trudne i nawet bogowie musieli odpoczywać, gdy powołali coś do życia.
Lecz Seymour był niecierpliwy, po dziecięcemu ciekawski, i jak już coś sobie postanowił, to dopinał celu, więc teraz chłopiec stawał na palcach, próbując sięgnąć klamki drzwi. Musnął mosiężny łuk, wyciągnął się mocniej, w końcu złapał, z trudem pociągnął, a klamka ustąpiła, dając mu dostęp do pokoju, do którego nie wolno było mu wchodzić.
W środku panowała ciemność, lecz mały Seymour był na to przygotowany. W dłoniach zaraz pojawiła się prosta lampka, blady lapis lunaris zamknięty w irydowej klatce, lśniący lekko pod dotykiem młodego czarodzieja. Otoczył chłopca miękką, perłową poświatą, rozpraszając mrok, wydobywając z ciemności wnętrze pokoju. Seymour postąpił kilka kroków.
Zakurzone prześcieradła okrywały sylwetki, jakby ludzkie, ale nie do końca, bliskie humanoidalnym kształtom, a jednocześnie jakieś inne, obce. Niczym zapomniane przez czas duchy, martwe i nieruchome, golemy stały w równych szpalerach, śpiąc, czekając lepszych czasów. Seymour szedł powoli między nimi, przenosił dziecięce spojrzenie od sylwetki do sylwetki, lecz żadna z nich nie przyciągnęła jego uwagi na dłużej. Dźwięk kroków tonął w zakurzonej ciszy, światło lampki rozmywało się w mroku, a chłopiec dreptał przed siebie, szukając i szukając, sam nie będąc pewnym, czego właściwie szuka.
Wyciągnął rękę, podniósł skrawek prześcieradła, kichnął, gdy chmura kurzu wzbiła się do lotu, opadła na jasne włosy. Zajrzał pod materiał. Metal. Zimny i twardy, najlepszy do tworzenia golemów, zalśnił lodowatym blaskiem w świetle lampki. Ostre krawędzie, geometryczny kształt, cienkie linie runicznego splotu, teraz kompletnie wygaszone, pozbawione magii. Seymour puścił prześcieradło, pozwolił mu zakryć z powrotem golema.
Chłopiec nie wiedział, czego szukał. Na pewno czegoś innego – nie metalowego, nie zimnego i twardego. Golemów było tak wiele, przecież któryś musiał być taki inny, mniej użytkowy, a bardziej taki… Taki, żeby się go dało lubić. Seymour westchnął, podjął swe poszukiwania, lecz…
— Paniczu Silverthorn. — Głos Jarvisa brzmiał naganą i rozczarowaniem. — Ojciec wyraźnie mówił, do których pomieszczeń nie wolno paniczowi wchodzić.
Seymour miał na końcu języka jakąś ripostę, jakieś wytłumaczenie, cokolwiek, co pozwoliłoby mu zostać jeszcze trochę, poszukać jeszcze, może jednak by się udało. Już nabierał tchu, by to powiedzieć, gdy w ostatniej chwili zmienił zdanie.
— Tak, już idę — mruknął, myślami będąc już gdzie indziej.
Skoro nie znalazł takiego golema, jakiego chciał, to sam go sobie zrobi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz