Valerius był typem człowieka, który jeśli zainteresował się jakimś tematem, to się nim interesował na zabój, to samo tyczyło się wszelkich jego pomysłów. Ta ekscytacja mogła trwać miesiące, tydzień, a nawet pół dnia, lecz we wszystko, co robił, jego brat wkładał bezgraniczne pokłady pasji, a cudowne szaleństwo błyszczało w wilczych oczach. Więc kiedy Val się dowiedział, że Vi szuka prezentu urodzinowego dla Dantego, jego ulubionego towarzysza zabaw, zaraz, rzecz jasna, po swoim starszym bracie (do słów tych przyznał się dopiero po łaskotkowych torturach), oświadczył poważnym, dziecięcym głosem, że sam prezent to jest za mało dla kogoś pokroju syrena, muszą mu upiec babkę. Nie tort, nie byle ciasto, o zwykłych babeczkach zapomnij, musi być babka. A wzięło się to tylko z tego, że tydzień temu na stołówce podawali właśnie ją na deser i Valerius przez kolejny miesiąc nazywał ją mianem najlepszego wypieku, aż mama nie zrobiła jabłecznika.
Plan był prosty – znaleźć przepis, kupić składniki, nie zniszczyć kuchni. Dwa z tych podpunktów się powiodły.
Każdy krok jasno opisano, opatrzono dodatkowymi zdjęciami. Babka nie wyglądała na trudną do zrobienia nawet dla dwójki młodych wilkołaków, którzy o gotowaniu w kuchni wiedzieli równe zero, bo ilekroć próbowali podejrzeć, jak jeden z rodziców pichci, natychmiast się ich stamtąd wyganiało. Może było to związane z podjadaniem wszystkiego z blatu.
Ale uparli się, wymusili na rodzicach, by oddali im kuchnię na całe popołudnie, nie pomagali i nie podglądali. Mama kręciła nosem, że tyle pracy dla tego jednego gnojka, tata śmiał się cicho, próbował ułaskawić ją świeżo zaparzoną herbatą.
Roztapianie masła w rondlu poszło szybko, chłopcy przybili sobie piątkę, cali dumni z tego, że udało im się włączyć kuchenkę, ustawić na właściwym numerku i nie zagotować masła. Vi, jako odpowiedzialny brat, wziął do ręki tarkę, starł skórkę cytryny, Valerius złościł się, że to on chce wycisnąć sok, potem Virgil tylko żałował, że nie przewidział, żeby odsunąć się dalej od brata. Oko przestało na szczęście szybko szczypać.
Kolejne problemy pojawiły się dużo szybciej, niż zamierzali.
Najpierw była kłótnia o to, kto ma rozbić piąte i ostatnie jajko. Młodszy z braci mówił, że on chce i koniec, Vi z anielską cierpliwością tłumaczył, że Val wrzucił więcej skorupek do miski niż samych jajek, ale w końcu odpuścił, jak mógł szczeniakowi odmówić. Jednak marudził bardzo głośno przy wyskrobywaniu tej skorupki z cukru.
— Ucieraj masę do momentu, aż będzie jasna, gęsta i puszysta… Jak się uciera masę? — Valerius popatrzył na brata, ten wzruszył ramionami. — Rękoma?
— Gdzie rękoma, przecież to nie wyjdzie rękoma. — Westchnął, przeczytał przepis wyświetlony na telefonie taty. — Mama ma takie metalowe coś, może tym?
— Jakie metalowe coś? W kuchni jest samo metalowe coś!
— No takie długie z pręcikami!
— Vi, wkręcasz mnie!
— No poważnie!
„Metalowy coś” znalazło się w jednej z szafek, Virgil na szybko tylko wychynął z kuchni, żeby dopytać się mamy o nazwę. Trzepaczka bezlitośnie męczyła na przemian młode mięśnie, lecz cukier, jajka i wanilia złączyły się w końcu w puszystą masę. Przesiewanie mąki odbyło się w towarzystwie głośnych śmiechów oraz wygłupów, ostatecznie Vi nie był pewien, czy więcej jej nie było w jego czarnych włosach i na twarzy brata niż w misce. A potem do akcji wkroczył mikser, narzędzie czystego zniszczenia.
— Masz delikatnie miksować, słyszysz? Ej? — Virgil dźgnął szczeniaka palcem w ramię, zwrócił jego uwagę raz jeszcze na przełączniki na mikserze. Oczywiście, że to Valerius chciał czynić honory mordowania ciasta tym razem gwałtownie obracającymi się, metalowymi prętami.
— Dobra, nie pękaj, tylko włóż do kontaktu!
Włożył. Wszystko się posypało w ułamku sekundy.
— Debilu, uważaj! — Zdążył krzyknąć starszy z braci, nim Val odpalił mikser (rzecz jasna, dla pewności, że wszystko dobrze się zmiksuje, był ustawiony na najwyższe obroty) przed zatopieniem się prętów w puszystej masie.
Prysnęło na ściany, na półki, na ich dwójkę, prysnęło nawet na bogom ducha winną bazylię i miętę, których tata bardzo starannie w kuchni doglądał. Jego młodszy brat, chyba trochę zbyt zaskoczony swoją lekkomyślnością, nie załapał, żeby przycisk miksera puścić i masakra dopiero zakończyła się w momencie, gdy Vi sięgnął kabla.
— Chłopcy?! — Zadrżeli, słysząc ton mamy i jej żwawy krok.
Magia wparowała do kuchni, stanęła jak wryta, zamrugała. Piękny, morski błękit szafek skąpany był w puszystej masie, a pośrodku – jej wspaniałe dzieci, nie mniej utytłane w cieście od pomieszczenia. Mama odetchnęła, przywołała na twarz swój profesjonalny, dyrektorki uśmiech, w takich sytuacjach niezwykle przerażający.
— Kochanie! — zawołała, oceniając wzrokiem skalę zniszczeń. — Wilczurku mój kochany!
Lorenzo radośnie zjawił się u jej boku, porzuciwszy swoją filiżankę herbaty. Vi słyszał, jak tata mówi, że pewnie nic się nie stało i mama dramatyzuje.
— Co tam skar… — Urwał gwałtownie — Och.
Uśmiech mamy poszerzył się, jasno dając znać, że nie zamierzała wysłuchiwać żadnych protestów na jej polecenia.
— Pomożesz chłopcom sprzątać, prawda? A ja w tym czasie… — Mama spojrzała w te dwie zmartwione pary oczu, młodsze nieco jaśniejsze od starszych w barwie, pewnie bardziej zaniepokojone swoją babką niż stanem kuchni. Westchnęła, podwinęła rękawy koszuli i ruszyła na ratunek, nie mogąc zostawić szczeniaków na pastwę przepisu. — Dajcie mi ten mikser.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz