Kryzys udało się zażegnać, ale resztę drogi przeszli na piechotę. Merlin obiecał sobie, że spyta weterynarza o coś na chorobę lokomocyjną dla Falkora, bo przecież jakoś musieli wrócić do domu, a poza tym to nie było tak, że już nigdy więcej nigdzie nie będą z nim jeździć.
W końcu gang Spellmanów wlał się do kliniki, momentalnie robiąc tłum w poczekalni. Tata poszedł do rejestracji, Melpomene próbowała znaleźć jakieś miejsce, żeby usiąść z Falkorem. Terpsychora zainteresowała się cudzym psem, Merlin zerknął na panią z papużkami, mama stwierdziła, że może lepiej niech część poczeka na zewnątrz, rzeczona część się stawiała, ktoś pytał, co to za kotek w transporterku, „kotek” zaczął syczeć, więc Mel się przesiadła, ktoś inny zaczął coś burczeć, i wtedy…
Drzwi gabinetu otworzyły się, wypłynął z nich jakiś mężczyzna, niosący w dłoniach przejrzyste terrarium zawierające nieokreślony kłąb patykowatych nóg i oczu. W progu podziękował jeszcze weterynarzowi, skłonił się, żwawym krokiem oddalił w stronę rejestracji.
— Następny proszę!
Melpomene wstała, wstał i tata, razem z Falkorem ruszyli do gabinetu.
— Bądź dzielny, młody. — Zdążył zawołać za nim Merlin, nim transporter zniknął za drzwiami, żegnając się ostatnim spanikowanym piśnięciem.
Chłopak przysiadł na jednym z krzesełek.
— Nie wchodzisz z nimi? — Euterpe uniosła brew.
— Pani w rejestracji mówiła, że maks dwie osoby, no to tata i Mel, nie?
— No dobra. — Siostra wyciągnęła się mocniej na swoim krześle. — Oby tam nie było jakiegoś dymu.
Dymu nie było. Była cisza, początkowy spokój, Merlin jednak czuł podskórnie, że to nie potrwa długo.
— On jest za bardzo przestraszony — powiedział w pewnym momencie. — Będzie ciężko.
— Co, ugryzie weta?
— Naszego pana weterynarza? — Wtrąciła się jakaś siedząca obok kobieta. Na kolanach trzymała zaśliniony pysk swego gargantuicznego bernardyna, mechanicznym ruchem gładziła jego szeroki łeb. — Pan doktor ma rękę do zwierząt, to naprawdę wspaniały specjalista. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby jakieś zwierzę w końcu go nie polubiło.
Merlin nie wyglądał na przekonanego. Chciałby chociaż zobaczyć tego weta na własne oczy.
— Państwa kotek to taki bardzo agresywny? — Dopytała.
— No bardzo agresywny, niestety, próbujemy go dalej oswoić, ale ciężko idzie, na wszystkich się rzuca. — Euterpe wskazała na Merlina. — Na wszystkich oprócz mojego brata.
— Nieprawda? — Odezwał się, rzucając jej zdziwione spojrzenie.
— Ciebie jednego nie gryzł.
— Nie no, nie o to chodzi. Że w sensie, że jest agresywny.
— Och, jak kotek gryzie, to jest agresywny. — Podjęła kobieta z bernardynem.
— On jest cykor, a nie że agresywny. — Wyjaśnił Merlin. — Wszystkiego się boi, to wszystko gryzie.
— Ciocia mówiła, że ciebie się najbardziej boi, a ciebie jednego nie gryzie.
Chłopak się skrzywił. No zabolało. Nie chciał, żeby smok się go bał.
Merlin był ekspertem w kwestii strachu – stresowało go wszystko, więc potrafił rozpoznać drugiego takiego samego debila, nawet jeśli na swój własny stres reagował zgoła odmiennie. Chłopakowi odpływała cała krew z kończyn, a serce zaczynało kołatać w przykry sposób, dla odmiany Falkor reagował jak każde dzikie zwierzę – szczerząc zęby i próbując capnąć wszystko, co pojawiało się w zasięgu.
Ale faktycznie, jego jednego nawet nie próbował ugryźć.
— Bo mnie lubi, to dlatego. Nie, że się mnie boi.
Wtem drzwi gabinetu się otworzyły, w wąskim prześwicie pojawiła się twarz Melpomene.
— Merlin? Weź, wejdź na moment.
Chłopak zerwał się pospiesznie, znalazł w gabinecie, starannie zamknął za sobą drzwi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz