01 listopada 2024

Od Tristana – Kartka

Poderwał raptownie głowę z metalowego stołu, wciągnął gwałtownie dech jak niedoszły topielec. Ciężko sapnięcie wyrwało się z piersi, oczy zmrużyły, podrażnione ostrym światłem jarzeniówki. Kolejne sapnięcie, jeszcze cięższe, jeszcze bardziej zmęczone. Znowu tutaj. Znowu, kurwa, tutaj. Coś strzyknęło mu w szyi, gdy zwiesił głowę równie szybko, co ją podniósł.
Miejsce było mu aż za dobrze znane, dawny niepokój z nim związany zastąpiła irytacja, piekąca w resztki jego dumy rezygnacja, bo nieważne, ile by się szarpał, jak głośno by wrzeszczał i rzucał się po szarych płytkach, nie było dla niego ratunku ni drogi ucieczki, o możliwości walki nie wspominając. Trwał bezsilny wobec boskich zamiarów, ten mały pokój przesłuchań, w którym sam niejednokrotnie wyciągał potrzebne informacje ze świadków i podejrzanych, teraz służył za jakieś kpiące przypomnienie mu, kto trzymał faktyczną władzę w garści, łaskawie zamanifestowaną jedynie w formie kajdanek oplatających blade nadgarstki, przyczepionych za drobny łańcuszek do stołu. Tristan westchnął głośno, przygarbił się mocniej, przejechał zniewolonymi dłońmi po brudnych włosach. Gotował się na przetrwanie kolejnej wizyty w swojej własnej stolicy piekła, wzniesionej ze ścian, które Tristan myślał, że prawie dekadę temu zburzył, i kazań Ceartasa.
Tylko jedne drzwi prowadziły do pomieszczenia i dla jakiegoś chorego dramatyzmu bóg kazał mu wysłuchiwać zbliżających się kroków, nim wchodził do środka, pokazując, czyją twarz tym razem zamierzał wykorzystać, by wpłynąć na swojego męczennika. Tristan niejednokrotnie zastanawiał się, czemu Ceartas nigdy nie objawił się mu w swojej prawdziwej postaci, do wniosku dochodził jednego – bóg straciłby możliwość drażnienia się z nim, a nienawiść mężczyzny mogłaby skupić się na realnym obliczu, nie kipieć z frustracji, że rozpoznaje jedynie głos.
Jak zwykle, Tristan, chcąc nie chcąc, załapał, do kogo krok należał, od dziecka go słyszał. Zgrzytnął zębami.
Zawiasy zapiszczały, w drzwiach pojawił się wyprostowany Andret. Choć ten prawdziwy Andret wkroczyłby do pokoju ze ściągniętą, twardą miną, godną boga wojny, a na widok Tristana zapłonąłby czystą furią. Ten prawdziwy Andret rzuciłby się przez pokój, korzystając z faktu, że brakowało świadków, i wyrżnąłby jego głową o metalową krawędź, pytając raz po raz, czy właśnie tego chciał, gdy odrzucał swego boga. Ten prawdziwy Andret nigdy nie posłałby mu lekkiego, pobłażliwego uśmiechu ojca, który musi przypomnieć swym dzieciom, gdzie leży linia między dobrym a złym zachowaniem.
— Witaj, Tristanie — zaczął Ceartas głosem Andreta, lecz ociekający wyższością ton przebijał się łatwo na wierzch, ostre i suche brzmienia nabrały łagodności. — Jak się czujesz?
Przelotny dreszcz spłynął po plecach mężczyzny. Kącik ust Ceartasa prawie niezauważalnie się uniósł. Bóg bardzo dobrze wiedział, ile niepokoju wzbudzał w Tristanie opanowany, uśmiechnięty Andret. Blade, długie palce zwinęły się w drżącą pięść.
— Byłoby lepiej, gdybym mógł się wyspać — burknął, nie spuszczając wzroku z Ceartasa, gdy ten mocnym, żołnierskim krokiem dyrektora Biura zbliżył się do stołu, z gracją zasiadł na niewygodnym krześle, prezentując się tak, jakby rozsiadał się w miękkim fotelu. Gdyby nie kikuty i jakaś bariera wypychająca obecność Marhalta z pokoju przesłuchań, Tristan najchętniej wstałby i rzucił krzesłem w boga. Kłujący ból rozszedł się po fantomowych nogach. Brakuje mi moich czy tych Marhalta?
Ceartas wciąż się uśmiechał.
— To już nie zależy ode mnie, ale od ciebie — wyjaśnił spokojnie.
— Pierdolenie — warknął Tristan, waląc pięścią w stół. — Czego dzisiaj chcesz? Rozmowy o wartościach? Grzebania w moich wspomnieniach, żeby znaleźć wszystkie grzechy i wytłumaczyć mi ich naturę? Nędznemu, małemu tworowi, który gówno wiedziałby o świecie, gdyby nie ty?
Ciemnobrązowe oczy zmrużyły się prawie tak samo, jak robił to Andret.
— A o czym ty chciałbyś ode mnie usłyszeć?
Tristan otworzył usta na myśl o wszystkich bólach, o krzykach i żalach, którymi chciał potraktować Ceartasa, nie dać mu ani chwili na odpowiedź, gdyż miał dość słuchania jego kłamstw, manipulacji, pobłażliwego głosu. To bóg powinien siedzieć i wysłuchiwać go tak długo, aż Tristan charczałby, łapiąc się za obolałe gardło. Milcz. Milcz i ogłuchnij od mojego skowytu.
Potrzeba ta była równie gwałtowna, co żałosna. Czy poczułby się lepiej? Czy nieugięty bóg spuściłby głowę i zgodził się z nim? Był czas, zaraz po podpisaniu paktu, gdy Tristan sądził, że Ceartas okaże współczucie, zwróci się do niego jak do zagubionej ofiary. Ale agent bardzo szybko zmądrzał. Teraz patrzył na swego stwórcę, bojąc się, że nie zostanie mu sił na wstanie z łóżka, jeśli podejmie kolejną daremną próbę obudzenia człowieczeństwa w istocie stworzonej z wartości i oddanej swym przekonaniom.
— Po prostu mnie zostaw — odrzekł cicho. Miał nadzieję, że nie zabrzmiał zbyt błagalnie.
Krótkie, rozbawione prychnięcie zdało się huczeć jak orkiestra w głuchej ciszy pokoju. Ceartas poprawił poły czarnej marynarki.
— Twoje męczeństwo jest urzekające…
— Zamknij się!
— …ale nie musisz tak cierpieć. — Oczy Andreta wbiły się w niego, obudziły mrowienie w prawej dłoni, w okaleczonych nogach. — Już nie.
Widmo błogosławionej broni błysnęło w dłoni, miecz długi i szybki, precyzyjny i pewny, oślepiający swym światłem. Twarz jego odbijała się w klindze, lecz ta była młodsza, obojętna na upływ czasu. Pod stół nie chciał patrzeć. Tristan przełknął głośno ślinę, zgniótł w nienawistnym uścisku wizję, spojrzał na Ceartasa.
— Już nie? — powiedział chłodno, pochylając się w przód. — Już nie? Tobie się wydaje, że możesz zdecydować, kiedy mój żal się skończy, kiedy przestanę z poczucia winy odtwarzać w głowie tamte wydarzenia?
Uśmiech Ceartasa począł powoli znikać, Tristan nie zadał sobie pytania, czemu. I tak nie odnalazłby odpowiedzi, bo ta rosła dopiero za plecami mężczyzny wraz z jego gniewem. Cień, który nie miał tu wstępu, emanował bladą, zimną aurą, wręcz opiekuńczo wznosił się nad wychudłymi ramionami.
Może i Marhalt nie władał pełnią swych sił tutaj, ale starczyło ich akurat na wyszczerzenie w makabryczny sposób ociekających czarną mazią kłów.
— Już nie muszę cierpieć, mówisz? — ciągnął Tristan, pociemniałym spojrzeniem próbując przebić się przez andretowską maskę boga. — Gówno wiesz o cierpieniu. To, co zrobiłeś… To zostanie ze mną do końca mojego życia. A cierpienie przypomina mi o mojej nienawiści do ciebie.
Chłód zagościł na obliczu Ceartasa, przenikliwy wzrok przesunął się od tułowia po górujący nad agentem byt.
— Lubisz się krzywdzić, Tristanie — powiedział obojętnie bóg. — Dziwne, że nie zauważyłem momentu, gdy cecha ta zaczęła się u ciebie rozwijać.
Ściany nagle wydały mu się zbliżać do siebie, zmieniając pokój w duszną klatkę. Oddech Tristana przyspieszył, mężczyzna szarpnął nadgarstkami na boki, nie mogąc tego dłużej słuchać.
— Ty mnie skrzywdziłeś!
— Świat to złożona machina — odparł Ceartas, niewzruszony zbitym zwierzęciem, które miotało się przed nim — działająca przy pomocy wielu trybików, mniejszych oraz większych, ja zaś nie mogę ingerować w pracę ich wszystkich. Te, które wtedy odgrywały rolę, miały istotne znaczenie dla twojej próby. Nie było powodu, by cię o nich ostrzegać.
— Kłamca! — warknął, zarzucił ramionami w bok, desperacko próbując oderwać łańcuch od stołu. — Zasrany oszust!
W ruchach boga nie było pośpiechu, Ceartas wygładził prosty, czarny krawat, bezwiednie przejechał dłonią po żołnierskiej fryzurze Andreta, nim wstał z gracją, z pełną ignorancją odwrócił się od Tristana.
— Widzę, że dzisiaj jesteś nadmiernie poddenerwowany. — Drzwi pokoju otworzyły się na pustkę. — Lepiej będzie nam wrócić do rozmowy jutro.
— Nie! — krzyknął dziko. — Nie!
— Do zobaczenia, Tristanie.
Tristan zbudził się z wrzaskiem na ustach.


Zawiłe korytarze prokuratury krajowej pokonywał bez zastanawiania się nad trasą. Najwyższe piętro, korytarz w prawo, ostatnie drzwi z solidną plakietką przybitą na środku. Leże bestii pożerającej bezlitośnie największych zbrodniarzy Novendii. Sama obecność Tristana w tym miejscu była dla Gwenlyn zniewagą, ale potrzebowała się z nim spotkać, a tonęła w papierkowej robocie i nie miała czasu zrobić tego kiedy indziej. Nie ukrywał, czerpał z tego swoistą przyjemność, z bycia niezwykle silną kartą, która denerwowała panią prokurator samym oddychaniem. Andreta przecież nie mogła prosić o wiele, źle by to wyglądało, ale co innego jeden z wielu agentów.
Sekretarz Gwenlyn przeszedł holem, skierował się do windy. Tristan wyszedł zza zakrętu w momencie, gdy metalowe drzwi się zamykały, ruszył do gabinetu, cicho stąpając po wymytej posadzce. Wiedział, jak chodzić tak, by nikt go nie zauważył, a równocześnie, żeby wyglądał przy tym wciąż naturalnie i swobodnie. O monitoring zatroszczy się potem Gwenlyn. Normalnie nie robiłby takiej szarady. Normalnie byłby tu z legalną sprawą.
Nie zaszczyciła go nawet spojrzeniem, gdy wszedł do gabinetu, po którym z miejsca można było poznać, że należy do wysoko postawionej osoby, ceniącej sobie porządek i brak życia osobistego przy takiej ilości regałów z dokumentami. Zapatrzona w papiery leżące przed nią na ciemnym, drewnianym biurku, zachowywała się, jakby mężczyzna był niczym więcej, a krótkim powiewem wiatru. Tristan prychnął, skrzywił się od zapachu drogich i duszących perfum otaczających Gwenlyn.
— Ogryn Aonaran. — Teczka, do tej pory schowana pod wysłużonym płaszczem, pacnęła o blat. Jadowicie zielone oczy zerknęły na niego, płonąc czystą wzgardą. — Wisisz mi zajebistą przysługę, bo jeśli ktoś zdąży do jutra zauważyć brak akt…
— To ty wywiniesz się sprytnie — przerwała mu zimnym, rzeczowym tonem, sięgając teczki — a sprawa rozejdzie się po kościach.
Z pewnością rozejdzie się po kościach brak akt polityka, przeciw któremu właśnie toczy się proces. Tristan wywrócił oczami, skrzywił się mocniej.
— Po prostu znajdź cokolwiek, co chcesz w tych dokumentach znaleźć i oddaj mi je przed jutrzejszym południem — burknął.
Gwenlyn powoli przerzuciła pierwsze strony, nie odpowiadając na jego wytyczne. Pewnie i tak na złość odezwie się dopiero wieczorem.
— Widziałeś się z Andretem ostatnio? — zapytała, nieźle udając, że wczytuje się w jakąś rubryczkę. Tristan prychnął.
— Nie zadawaj głupich pytań, Gwenlyn, nie pasują do ciebie — odparł. Andret był jego szefem, ale obaj regularnie robili wszystko, żeby nie widzieć się za często w biurze.
— Wyglądasz tak okropnie, że myślałam, że się znów pobiliście.
— Świadek odmawia odpowiedzi — rzucił kpiąco, odwrócił się na pięcie. — Do zobaczenia jutro.
Poczuł wreszcie jej spojrzenie na sobie dłużej, odprowadzające go uważnie do drzwi. Doskonale znał powód tego wzroku – bała się, że coś zwinie jej z gabinetu, coś, co jemu się w nieoczywisty sposób przyda w dochodzeniu. I dobrze, że się bała, bo mógłby to zrobić, a ona by tego nawet nie zauważyła.
— Za każdym razem, gdy widzę cię z głębszymi cieniami pod oczami, zastanawiam się, jak ktoś taki jak ty, mógł się tak stoczyć? — odezwała się wyniośle. Może Tristan bardziej nienawidził, gdy Ceartas przyjmował postać Gwenlyn? Czasami oboje brzmieli i zachowywali się niepokojąco podobnie. — Przebić się przez dno?
Tristan uśmiechnął się nieładnie, nie zwolnił kroku, nie spojrzał za siebie. Znał te próby wybicia go z równowagi, niejedną już przeszedł niewzruszony.
— Byłeś najlepszy z naszej trójki — mówiła dalej niezrażona. Prawie schlebiało mu to, ile zazdrości, zimnej furii i odrazy w niej wzbudzał. — Mogłeś mieć wszystko – władzę, długowieczność. Czy ty w ogóle rozumiesz, jak wiele Ceartas ci obiecał? Co się z tobą stało?
— Znalazłem nowego boga — rzucił.
— Znalazłeś przekleństwo.
Dłoń zamarła na klamce. Milczał, a ta chwila ciszy nabrała nagle powagi, jego głos wybrzmiał zmęczeniem potęgującym się przez ostatnie lata. Tristan obejrzał się przez ramię, zerknął kątem oka na Gwenlyn.
— Czy naprawdę jest różnica?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz