Pomieszczenie cuchnęło morską solą i wszechobecną wilgocią. I gdyby przymknąć oczy, przypominałoby bardziej gnijący wrak statku, który jakimś cudem zdołał wyłonić się na powierzchnię. Wilgotne deski napięły się i zatrzeszczały, co odbiło się przez chwilę echem wśród dziurawych, ciemnych ścianach dolnego pokładu. Woda sączyła się ze wszystkich stron, uderzała im w kostki, a Ilara z każdą chwilą coraz bardziej zastanawiała się, jakim cudem okręt jeszcze nie utonął. Jego opłakany stan nie był konsekwencją niespodziewanego ataku ze strony Ostatniej Posługi, ba, to dzięki temu byli w stanie tak łatwo go przejąć. Konstrukcja tak krucha, niezdolna do jakiegokolwiek oporu przed doświadczonymi ostrzami pirackiej załogi. Rackham spodziewałaby się, że mężczyzna, który jako pierwszy postanowił deptać jej po piętach, będzie bardziej przygotowany na ewentualny kontratak. A jednak poddał się niemal bez walki.
Wzrok kobiety ponownie przeniósł się na środek pomieszczenia. Na skrępowanego postrzępionymi linami, klęczącego mężczyznę. Tego samego, który z tak ogromnym uporem zgarniał jej co ciekawsze skarby sprzed nosa tylko po to, by w ostatecznym rozrachunku trząść się ze strachu na śliskich, zimnych deskach. Nie potrafił nawet spojrzeć w jej stronę, marnując swój czas na rozglądanie się wokół w poszukiwaniu ucieczki. Zupełnie bezcelowe, dopadłyby go, zanim zdążyłby choćby podnieść się na nogi. Mężczyzna napiął się i spróbował krzyknąć. Bezskutecznie. A Ilarę bardzo ten gest rozbawił. W końcu, z porażką wymalowaną na twarzy, wbił wzrok w swoje oprawczynie, szczególnie w jedną z nich. Tę stojącą z boku, sztywno i mocno, z ręką opartą o rękojeść nienaturalnie wygiętego sztyletu, lśniącego w bladym świetle. Dumna i gotowa do ataku. Jej twarz nie zdradzała wielu emocji, była niczym niewzruszona niczym maska, łagodniejąca jedynie w tych krótkich, przelotnych momentach, kiedy jej wzrok mimowolnie kierował się ku drugiej, kucającej na środku pokładu piratce.
Tej, z której powodu wpakowała się w całe to bagno.
– Kto cię przysłał? Nie zrobiłbyś tego sam.
Głos Ilary brzmiał niczym zgrzyt stali, niski i wyzywający, wzbudzający ciarki w każdym, kto odważył się jej słuchać. Mężczyzna wzdrygnął się i spuścił głowę.
– Nikt! Nie wiedziałem, że te skarby należą do ciebie! Przysięgam!
Rackham nie uwierzyła. Powtórzyła pytanie, tym razem ostrzej, głośniej. Jeniec odpowiedział jej dokładnie tym samym, co wcześniej.
– W porządku, sama to z ciebie wyciągnę.
Machnęła ręką, wydobywając kilka strużek wody z pobliskich, przegniłych desek. Ciecz otuliła pobladłe dłonie mężczyzny, zamykając je w nieco niezgrabnych okręgach. Zmarszczyła brwi, szepnąwszy coś niezrozumiałego. Wrzask, który mężczyzna z siebie wydał, w niczym nie przypominał ludzkiego. Był niemal pierwotny, zwierzęcy, dochodzący z jakiegoś nieodkrytego wcześniej przezeń miejsca. Dłonie przybrały ostrą, czerwoną barwę, a formujące się na nich bąble pulsowały niebezpiecznie, jakby w każdej chwili mogły pęknąć. Wrzątek bulgotał nieprzyjemnie w akompaniamencie przeraźliwych krzyków mężczyzny. A jednak wciąż nie pisnął choćby słówka. Wciąż powtarzał dokładnie to samo. Cholerny, lojalny skurwiel. Rackham warknęła, uniosła drugą rękę i zwiększyła ilość wody, parząc już nie tylko dłonie, ale również przedramiona. Nie zamierzała przestać, dopóki nie usłyszy wszystkiego, czego chciała.
Ruimelle nerwowo przełknęła ślinę. Nie tak powinno to wyglądać. Ukradkiem spojrzała w stronę ukochanej. I widok ten niezwykle ją przeraził. W jej spojrzeniu czaiło się coś nienaturalnego i ohydnego, jakby jakakolwiek moralność już dawno się z niej ulotniła, ustępując miejsca niemożliwemu do nasycenia pragnieniu zemsty. Wypowiadane przez nią słowa przesiąknięte do reszty czymś podłym i zepsutym. Zauważyła to już dawno temu, choć bardzo nie chciała w to uwierzyć. Nie potrafiła przyznać przed sobą, że im bardziej Ostatnia Posługa rosła w siłę, tym bardziej wyrachowana stawała się Ilara. Ruimelle wzdrygnęła się. Czuła, że jeśli teraz jej nie powstrzyma, straci Rackham na dobre.
– Ilara, przestań. Zabijesz go i niczego ci nie powie.
Nie posłuchała. Kolejny krzyk opuścił jego gardło.
– Ilara, do cholery, może mówi prawdę? Może to naprawdę był tylko przypadek?
Ruimelle szarpnęła gwałtownie za ramię ukochanej, siłą odciągając ją od trzęsącego się w agonii mężczyzny. Obiecały sobie, że nigdy nie zajdą tak daleko. Że nie potraktują w podobny sposób kogoś, kto nie może się przed nimi obronić. Kogoś, kto nie miał wiele za uszami. Ilara zawsze to powtarzała, nie była bezmyślną morderczynią. Nie zabijała, dopóki nie było to ostatecznością.
Solmaryjka spojrzała na nią spode łba. A w jej oczach nie było niczego poza nieprzeniknioną nienawiścią.
– Jeszcze nie skończyłam. – Rackham warknęła, odtrącając ściskającą ją dłoń partnerki. – Zostaw mnie. Jesteś cholerną kulą u nogi, wiesz? Sama to załatwię.
Ilara nigdy wcześniej nie odezwała się do niej w ten sposób. Ruimelle zacisnęła usta. W tamtej chwili, w tym ułamku sekundy, w którym przepełniony odrazą wzrok Rackham zmierzył ją od góry do dołu, zdała sobie sprawę, że było już za późno. Nie była w stanie zatrzymać tego, co działo się z Ilarą. Los, od którego nie zdoła jej ocalić. Traciła ją, patrzyła, jak powoli znika, trawiona przez coś szpetnego i zepsutego, noszącego jednak twarz kogoś, za kogo niegdyś oddałaby życie.
Ruimelle nie powiedziała już ani słowa i w akompaniamencie przeraźliwych wrzasków i świstu ostrza wróciła na zakotwiczony tuż obok okręt Ostatniej Posługi. Nie wiedziała wówczas, że rozmowa ta będzie ostatnią, jaką ze sobą przeprowadzą, nim morska toń pochłonie je obie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz