10 listopada 2024

Od Bernarda – Instrument

– Szlag.
Ten dzień nie mógł zacząć się lepiej.
– Gówno, dupa, chuj. Kurwa mać.
Według Bernarda dni dzieliły się na dobre i złe. Dni dobre mogły stać się złymi jednym prostym omsknięciem wątłej dłoni Fortuny. Dni złe za to nie miały w swojej naturze magicznie się ulepszać i zmieniać na dobre. Więc jak już coś zjebało dzień, to z reguły pozostawał on zjebany. W 99,9% przypadków.
Tak właśnie wyglądał ten dzień. Może nie zaczął się dobrze, ale zaczął się zjadliwie. Mleko nadal nie spleśniało, więc Bernard pozwolił sobie doznać luksusu porannej latte. Dojechał na Łunę bez większych korków, a sklep zastał w jednym kawałku. Wszystko było w porządku. Dopóki coś nie jebło. A tym czymś była jego gitara.
Najpierw Bernik usłyszał szum, jakby coś zsuwało się po ścianie. Pamiętał dobrze ten dźwięk z dzieciństwa, kiedy w środku nocy plakaty, przyklejone na ślinę i drobinki taśmy, tyle ile mógł ukraść z kuchni, odklejały się od ścian i opadały nędznie, jak jesienne liście. Czasem nawet budził się z jednym z nich na twarzy, czy leżącym obok. Nie musiał sobie wyobrażać, że śpi koło niego piękna dziewczyna, kiedy po otworzeniu oczu stawał oko w oko ze zmiętą twarzą wokalistki Misfitees, czy Paramour. Więc Bernard, podświadomie przyzwyczajony do dźwięku, zignorował go.
Tylko że po szumie nastąpiła cisza, a sekundę potem zaplecze Łuny przeszył huk. Głośne łupnięcie, tak silne, że aż podłoga się na sklepie zatrzęsła. Na szczęście ostatni klient właśnie odjeżdżał, więc Bernik bez poczucia winy pozwolił sobie czmychnąć za drzwi tylko dla personelu.
Stąd ten cały szlag. I wiązanka innych przekleństw. Wszystkich znanym pierwszemu lepszemu solmaryjczykowi. Chociaż może nie. Bardziej tym zdeprawowanym.
Na podłogę, zakurzoną i rozmiękłą od mokrych podeszew, spadła jego gitara. Ta jedna pierdolona gitara, którą przyciągnął na Łunę, żeby mu wisiała nad głową, jak nad skazanym tasak. I teraz postanowiła spierdolić ze swoich haczyków. Szkoda tylko, że nie na kark Bernarda. To byłaby przynajmniej bardzo artystyczna śmierć.
Ale nie, gitara spierniczyła się sama. I teraz leżała na ziemi w dość opłakanym stanie. Jego ukochany, senkawski Maitis z personalizowanym, jedynym w swoim rodzaju grawerem. Z grubszymi strunami, specjalnie do niego odnawialnymi. Ze wstawkami masy perłowej na kołkach i oliwnymi liśćmi między progami. Teraz struny zwisały smętnie wzdłuż pudła, bo szyja gitary odłamała się, wystawiając na ludzkie oko wnętrzności instrumentu - blade drewno, drzazgi i pręty.
– Nosz do kurwy nędzy jaaaapierdole!
Nawet nie chodziło o to, że Bernik wydał na instrument sporą sumę, jebać to. Sentyment. Sentyment bolał w chuj.
Nie dotknął gitarowych strun czterech lat. Zarzekał się, że już nigdy nie dotknie. Kiedyś naprawiał instrumenty, ba, przez brak budżetu (łagodnie mówiąc biedotę i ostrą rękę rodziców) sam zbudował kilka gitar. Ale to było lata temu. Zanim wylądował na odwyku, zanim muśnięcie metalowych strun przyprawiało go o torsje, a przy dostrajaniu kołków to jego głowa bardziej się kręciła, niż maszyneria.
Ale nie mógł tej gitary tak po prostu wyrzucić. Nie potrafił. Pamiętał rozdanie nagród, które wygrali. Na gali grał właśnie na niej, wbijając wzrok w misterne zawiłości metalowych obrazków wyrytych w pudle, bo pojęcie tylu ludzi na widowni, migoczących na różne kolory świateł i maszyn dymnych go przerażał. Na tyle, że od razu po zejściu ze sceny zwrócił obiad. Ale z gitarą nadal miał dobre wspomnienia. Cholera, pamiętał jak pierwszy raz zobaczył u jednego ze swoich dziecięcych idoli właśnie taką gitarę, i obiecał sobie, że jak tylko będzie dorosły i bogaty, to wyda na nią całe swoje oszczędności. Grawer, który zamówił, był zbudowany milimetr co do milimetra do jego smaku. Migające gwiazdy, wielkie, wybuchające słońca, wzburzone fale i sunące między ich gęstością ryby z wyostrzonym zębami. Na boku pudła sunęła włochata bestia, wielki pies, trzymający w potwornych łapskach tłusty księżyc. Ta gitara to był on, zaklęty w drewno i metal, w struny i progi. Nie mógł się jej pozbyć.

Może to szczęśliwym trafem natknął się wtedy na Marleya. Może bogowie (w których Bernik nigdy nie wierzył) podali mu dłoń. Bo w końcu, nawet jeżeli Bernard bał się sam naprawić instrument, Marley na pewno będzie miał na to jakieś lekarstwo.
– Mam nadzieję, że nie przytargałeś ze sobą martwego ciała – zażartował zombiak, klepiąc się po zbielałym oku, które wyglądało, jakby miało zaraz wypaść ze swojego miejsca. Marley wepchnął je głębiej w czaszkę – moje już jest wystarczająco nieżywe.
Mugs zaprowadził Bernika na zaplecze, chociaż nieco niechętnie. Ale chyba zrozumiał minę starego znajomego, to, że nie chciał stać pośrodku sklepu z workiem rozwalonej gitary. W dodatku takiej. Bo jak Bernard wyciągnął z torby zwłoki instrumentu, to Marley zrobił wielkie oczy i gwizdnął pod nosem.
– No, to nie dziwota, że nie chciałeś tym świecić na sklepie. Cudeńko. Szkoda biedactwa. Tej firmy gitarki się nieźle cenią, co nie?
– Mhm – Bernik mruknął, przykładając dłoń do gryfu. Zerwane struny brzękły żałośnie – Szczególnie robione na miarę.
Marley zakrztusił się powietrzem.
– Nie mów, że miałeś zrobionego od zera Maitisa? Na zamówienie?
Bernard przejechał palcem wzdłuż graweru ryb i fal, wzruszając ramionami. Marley znów gwizdnął i wyciągnął spod stołu całą skrzynkę narzędzi, której ciężar zatrząsł stołem.
– Trafiłeś w dobre miejsce. Dobrze, żeśmy się wtedy w tym sklepie spotkali, co? Spokojnie, złożę ją w jeden kawałek – Mugs nachylił się nad rozbitą mechaniką, szepcząc coś do siebie pod nosem – mogę też odnowić jej przetworniki. Wyglądają na nieco zardzewiałe. Mogę je wymienić na inne. Jaki zestaw najbardziej pasował do tej bestii? H-H? H-S-H?
Bernik zacisnął zęby. Zdążył wyrzucić z głowy specyfikacje wszystkich swoich instrumentów. A może to lata alkoholu wypłukały mu je z głowy? W każdym razie za grosz nie pamiętał. Trochę głupio byłoby przyznać, że jego zawiść i gorzkie wspomnienia wygrały z wieloletnią pasją, ale kto, jak nie Marley, mógłby go zrozumieć? Bernard przełknął ślinę.
– Nie… nie pamiętam – westchnął Bernard, przesuwając palcem po masie perłowej na jednym z kołków – Nie grałem… długi czas.
Cokolwiek Marley chciał powiedzieć, zawisło między nimi, jak ciężka kurtyna.
– Och. Uraz, czy…
Bernard znowu wzruszył ramionami. Miał wrażenie, że ostatnio komunikuje się jedynie w ten sposób.
– Psychiczny.
Marley zaśmiał się nerwowo, ale dźwięk szybko umarł, kiedy zombie zabrał się za obserwację gitary i jej obrażeń. Cholera, może pomyślał, że Bernik rzucił gitarą w ferworze jakiegoś ataku agresji? Co jak co, może Bernard nie miał szacunku do siebie, ale do swoich gitar zdecydowanie go zatrzymał. Nie mógł wyglądać, jak muzyczny psychopata w oczach kogoś, kto miał się zająć jednym z najbardziej wartościowych (i drogich) przedmiotów, jakie w tej chwili posiadał.
– Ona. Spadła ze ściany – wydusił z siebie po chwili i ramiona Marleya opadły, wcześniej napięte tuż przy jego uszach.
– W takim razie odnowię ją tak, że ani rysy nie będzie widać. I będzie pięknie na ścianie świecić – Marley uśmiechnął się takim ciepłym, szczerym uśmiechem w stronę Bernarda. Takim, który w żadnym wypadku mu się nie należał.
– Dzięki. Naprawdę.
Znów ten kurewsko szczery uśmiech. Jakby Marley naprawdę robił coś w pełni z dobroci serca, nie wymagając nic w zamian. Właśnie. Zombiak zaczął kręcić się wokół gitary jak chirurg przy stole operacyjnym. Bernikowi głupio było wyrywać go ze skupienia, ale miał wrażenie, że musi. Bo jeszcze później zapomni. To dopiero byłby wstyd.
– Ile to będzie?
– E, tak z tydzień, maks dwa. Muszę domówić drewno na gryf i znaleźć gdzieś żyłki na progi. Gdzieś je mam, tylko muszę poszukać, ale na pewno nie dłużej, niż–
– Nie czas. Cena. Pieniądze – Bernard wbił wzrok w ścianę, kiedy Marley zwrócił na niego oczy z dziwnym spojrzeniem – Ile mam ci za to zapłacić.
Marley zaśmiał się cicho.
– Nie no, co ty. Nazwijmy to dobrym uczynkiem. Pomoc przyjacielowi.
Bernik, jak z automatu, pokręcił głową. W jego gardle stanęła nieprzyjemna kula. Niepłacenie niepłaceniem, ale przyjaciel? Nie mógł sobie na to pozwolić. Nie, nie przy Wilku, nie, kiedy stworzył sobie perfekcyjną bańkę samotności, w której było mu bardzo dobrze. Nie, bo jedyne, co przyjaciele robią, to wbijają ci nóż w plecy.
– Nie mogę, to za dużo pieniędzy.
Marley podparł brodę ręką i zamyślił się, spoglądając gdzieś w przestrzeń między Bernardem a drzwiami na sklep. Coś musiało mu wpaść do głowy, bo uśmiechnął się nagle i mrugnął.
– Okej. Czy jako zapłata liczyłaby się inna waluta?
– Mogę wymienić. Chyba kanto–
– Nie – Marley odsunął się od stołu, zrobił krok w stronę Bernika – Inna waluta, niż pieniądze.
– Czyli?
– Zakład. Nie, w sumie obietnica.
Bernik przełknął ślinę. Takie gadanie nigdy nie kończyło się dobrze. Ale Marley, podobnie jak Bernard, był niezwykle uparty. To chyba jedyna rzecz, jaką zapamiętał o basiście. Nawet te lata temu, jako podrostek z rozgwieżdżonymi oczętami, też upierał się jak osioł. W sumie Bernik pewnie nie miał nawet takiej sumy na koncie, która by odpowiadała pełnej naprawie spersonalizowanego Maitisa. Nieco zrezygnowany, że nie ma innej opcji, Bernard kiwnął głową.
– Obiecaj mi, że wrócisz kiedyś do gry – Marley powiedział lekkim głosem, jakby propozycja nie odwróciła wszystkich wnętrzności Bernika na drugą stronę. Jakby na samą myśl nie zrobiło mu się niedobrze – Nieważne, kiedy. Ani gdzie. Ale że wrócisz. Taki talent aż szkoda marnować. Nie mówiąc już o gitarze. Zakładam, że to nie jedyna, jaką sobie zostawiłeś.
Bernard zacisnął szczękę tak mocno, że miał wrażenie, że wszystkie jego zęby pękną. No tak. Zombiak przejrzał go na wskroś. Ciekawe, czy sam kiedyś przeszedł to samo?
Marley wyciągnął dłoń (w opłakanym stanie, rozkładającą się i szytą wielokrotnie najróżniejszymi szwami. W jednym miejscu chyba nawet takim zszywaczem biurowym) w stronę Bernarda. No tak. Uścisk oznaczałby bezgłośne podpisanie umowy. Bernik przełknął ślinę. Wydawałoby się, że nie ma innej opcji. W sumie, nawet gdyby coś Marleyowi obiecał, to nie znaczy w sumie, że musi się z tej obietnicy wywiązać. W końcu jest wspaniałym kłamcą.
Bernard spojrzał jeszcze raz na gitarę na stole, rozczłonkowaną i żałośnie wygiętą w nieludzkie kształty. Na pełen nadziei uśmiech Marleya, na jego wyciągniętą rękę. Pomyślał o tych wszystkich nocach, kiedy wciskał ręcznik między drzwi a podłogę, tylko żeby rodzice nie usłyszeli, że ćwiczy na gitarze, zamiast spać. O tym, jak satysfakcjonująco piekły opuszki po zagranym perfekcyjnie solo, o rozciętych przez struny palcach, które nie sączyły krwi, tylko adrenalinę. Może czas wreszcie ruszyć w którąś stronę, zamiast stania wiecznie w kącie i krycia się przed każdym, kto wsunął głowę do pokoju? Czy naprawdę użalanie się nad sobą tyle lat zrobiło cokolwiek dobrego? Może nareszcie czas na zmianę?
Bernik znów przełknął ślinę. I uścisnął dłoń Marleya.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz