Na prerii mówi się, że kiedy zwierzęta spędzają wystarczająco dużo czasu ze swoimi właścicielami, dostają jakąś cząstkę człowieczeństwa. Jak dzieci geny swoich rodziców, czy to dobre, czy złe, tak pupilki miały otrzymywać cechy swoich panów. Dlatego ważne było, by dbać o swe zwierzęta, zajmować się nimi jak najlepiej. Bo w końcu oko za oko, ząb za ząb. W przypadku czworonogów było to często wręcz dosłowne.
Dahiitá miała dobrego pana. Zawsze tak uważała, od kiedy tylko jej powróz został przekazany kowbojowi, od pierwszych sekund, kiedy to poklepał ją po policzku i poczęstował kostką cukru, wiedziała, że dobry z niego człowiek. Często dbał o jej dobro i zdrowie bardziej niż o swoje – potrafił przespać noce pod gołym niebem bez posłania, by przykryć Dahiitę kocem, bo tego dnia przemierzali rzekę i jej sierść nadal nie wyschła, żeby komfortowo przespać chłodną noc pustyni. Wołał wydać ostatnie drobne na miejsce w stajni i sam spać na beli siana, niż mieć pod głową prawdziwą poduszkę, jeżeli to oznaczałoby, że Dahiitá miała być przywiązana do pala przez kilkanaście godzin.
Dahiitá ceniła swojego pana, a on cenił ją. Szybko wpadli w pewną symbiozę – Bernard potrzebował konia, by poruszać się po prerii, a Dahiitá potrzebowała kowboja, który w trudnych warunkach zapewni jej dach nad łbem i odpowiednią ilość jedzenia. Ale kowboj nie traktował klaczy jako jedynie środka transportu.
Bernard był typem samotnika. Tego Dahiitá doświadczyła całkiem szybko. Wychowana w licznym stadzie, szybko przekonała się, czym jest samotność. Kowboj spędzał najwięcej czasu w alienacji od społeczeństwa, w totalnej ciszy, tylko on i preria. I Dahiitá.
Szybko jednak okazało się, że Bernard nie jest tak zamknięty, na jakiego się kreował. Kiedy cisza na trawiastych połaciach była zbyt przytłaczająca, potrafił nucić nieznane nikomu melodie pod nosem, recytować dawno zapomniane wiersze pół-rymami, wspominać dni, kiedy mógł szczerze i bez skrupułów śmiać się na głos. Po jakimś czasie zaczął traktować klacz jako powierniczkę swych tajemnic, największych żałości i bolesnych wspomnień. Jedyne, co Dahiitá mogła dać mu w zamian to trącenie nosem, stuknięcie kopytem. Bo w końcu nie potrafiła powiedzieć ludzkim głosem, że rozumie jego ból.
Kiedy Bernard puścił jej wodze i zeskoczył z siodła, oblany blaskiem pełni księżyca, Dahiitá została w miejscu. Bez ruchu, choć chciała ruszyć truchtem za kowbojem, stanąć noga w nogę naprzeciw bestii. Ale to nie była jej walka. Jej wynik również nie należał do niej. Dahiitá spędziła wystarczająco dużo czasu z Bernardem, żeby zrozumieć jego kontakt z naturą i to, jak bardzo toksycznie na siebie działali. Cokolwiek kowboj zrobił, nieważne jak bardzo próbował oddać hołdy Ziemi, ta miała dla niego przygotowane kolejne tortury. Musiał odpowiedzieć za swoje młodzieńcze występki, za złamane wcześniej zasady i popełnione grzechy. Za te, których Dahiitá nie widziała na oczy. Widziała jedynie pokłosie wszystkich wydarzeń, to jak przygaszone były oczy kowboja i jego wiecznie przygarbione plecy, jakby chciał schować się w sobie i zniknąć na zawsze. Nie ważne jednak, jak bardzo żałował tego, co zrobił. Musiał odpokutować. Każdy to wiedział – on, Dahiitá i sama Matka Natura.
Dahiitá stała na uboczu, grzebiąc kopytem w ziemi. Obserwowała, jak Bernard siłuje się z Bestią, jak ona przebija kłami jego ramię. Jak nagle wszystko pryska jak czar i obie postacie topią się w wysokich trawach. Dahiitá zastrzygła uszami. Step ucichł, wszystko nagle się zatrzymało, jakby preria została zamieniona w posąg. Bestia i Bernard zniknęli, jak gdyby nigdy ich tam nie było. W powietrzu unosił się swąd toczonej krwi, zakażonej, toksycznej, zgniłej. Dahiitá napotkała kopytem kamień. Nauczyła się od swojego właściciela, że pewnych rzeczy nie należy drążyć, i trzeba je zostawić samym sobie.
Dahiitá spojrzała więc po raz ostatni na wysoką trawę, na miejsce, w którym trawa nagle znikła, przyszpilona ciężkim, ludzkim ciałem. I odwróciła się na zadzie, spokojnym stępem wracając do Ghostridge.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz