03 listopada 2024

Od Setha — Koń

Białowłosy bóg rąbnął o piaszczysty teren pustyni ze znaczną siłą, wzbijając tumany włażących wszędzie drobinek.
Seth odchylił głowę by spojrzeć w niebo, niemalże mógł sobie wyobrazić Medara bezczelnie śmiejącego mu się w twarz i jakoś ta wizja niezbyt przypadła mu do gustu. Zmarszczył z irytacją jasne brwi, zbierając się z ziemi i otrzepując się agresywnie, stanął na nogi.
Medar zdecydowanie przesadził tym razem, tego był pewien. Nie zasługiwał na obdarcie z mocy, tylko dlatego, że wywołał drobny kataklizm nad miastem, które obraziło młodszego boga. Nawet pomijając ten fakt, że na to sobie zapracowali, to Seth zdecydowanie na to nie zapracował. Owszem, może i po tym, jak się jego moce ustabilizowały nadużywał ich trochę… ALE bądźmy szczerzy. Dostał moc i co miał niby z nią robić, pozwolić jej leżeć i kwitnąć? No chyba nie.
Medar.
Bo kto inny.
Jak zawsze jego wina.
Niszczyciel dobrej zabawy i uśmiechów dzieci… w sumie wszelkich uśmiechów.
Po tym, jak sobie trochę ponarzekał w myślach, na czym świat stoi ruszył przed siebie.

Jak się wkrótce przekonał spadł niedaleko Sukry, czyli miasta, nad którym sprawował opiekę. Przynajmniej do niedawna, bo teraz to on gówno może, bez mocy. Chociaż i tak średnio się tym zajmował, nawet jak ją miał. W każdym razie Seth przemierzał gorący piasek, kierując się w stronę miasta, które na szczęście nie było zbyt daleko. Jako iż jego miasto miało delikatnie lepszy klimat niż reszta państwa, nie licząc Araviru, wkrótce piasek zmienił się na pożółkłą trawę, na której w oddali pasło się stado Baerów, gatunku podobnego do antylop.
Po około godzinie przemknął się przez bramę miasta i westchnął z ulgą, kiedy w końcu mógł się schować w cieniu budynków. Jako że wygląd mu się średnio zmienił to zwinął pierwszy lepszy materiał, który się suszył na sznurku obok jakiegoś domu. Z głęboką żałością zdjął swoją maskę, była ona jednak jednym z najbardziej rozpoznawalnych atrybutów, jakby na to nie patrzeć. Resztkę many, jaka została mu zostawiona przez Medara, użył do rzucenia prostego zaklęcia, które ukryło bliznę na jego twarzy i zmieniło głęboką czerń rąk na normalny kolor skóry. A kiedy stworzył sobie kaptur ze skradzionego materiału, który zakrył uszka, nie przykuwał większej uwagi, no… przykuwał w każdym razie jej mniej, niż kiedy zjawiał się w pełnej chwale. Jednak nie miał dzisiaj ochoty na użeranie się ze śmiertelnikami…

Włóczył się po uliczkach bez większego celu, przecież Medar nie będzie go trzymał w takim stanie długo, tak? Tak? A przynajmniej miał taką nadzieję. Kiedy szum rozmów i śmiechów doszedł go z lewej strony, kiedy natknął się na rozwidlenie skręcił w kierunku, z którego dochodziły go głosy. Dotarł w ten sposób na targ, który był wypełniony po brzegi ludźmi, ów fakt niezbyt zachęcił go do wejścia, już miał zawracać, kiedy usłyszał rżenie koni.
O!
To by wyjaśniało ilość obecnych ludzi na targu. Konie Sukry, były najwidoczniej przywiezione na sprzedaż. Ta rasa koni była jedną z niewielu dziko żyjących na terenie Erüme, oprócz nich występowały jeszcze konie z Venea, które zajmowały tereny nadmorskie na wschód od Ramatu, czyli miasta pod opieką Nękani. Jednak w przeciwieństwie do swoich wodolubnych kuzynów, one nie były roślinożerne, a mięsożerne.

Przebijając się przez tłum mieszkańców Sukry, co znacznie ułatwiała Sethowi wysoka, postawna sylwetka, dotarł do odgrodzonego od widowni wybiegu. Z boku stał na wywyższeniu dość niski facet o czarnych, krótkich włosach, który kierował całą sprzedażą.
Wyprowadzono młodą klacz, dość temperamentną, oceniając po tym, jak wybiegła, strzelając kilka baranków i zarzuciła głową, unosząc wysoko jasny ogon i galopując dookoła. Widocznie konie było odłowione od dzikiego tabunu, skoro tak się zachowywały.
– Zaczynamy od 1500 mon! – wykrzyknął prowadzący.
– 1700!
– 1750!
Takie i wyższe ceny były wypowiadane przez uczestników aukcji zgromadzonych dookoła Setha, jeszcze kilka koni przewinęło się przez wybieg, starszy ogier, kilka klaczy i inne. Dopóki nie wprowadzono najprawdopodobniej rocznego, dość lichego konika. Liczne blizny znacząco odznaczały się na jasnej sierści, tak samo jak żebra, które były widoczne i świadczyły o niedowadze konia. Nawet nie zakłusował, letargicznie, snując się wzdłuż ogrodzenia.
– Czy usłyszę 300 mon? – Głos sprzedającego nie był aż tak donośny, a wśród widowni zapadła głucha cisza, przerywana przez szmery szeptanych rozmów. Jednak nie dało się słyszeć odpowiedzi od zgromadzonych ludzi.
– To może 200?
– 150?
– 300 – Seth powiedział pewnie, podchodząc bliżej i wręczył prowadzącemu ciężki worek, mężczyzna westchnął z widoczną ulgą i skinął białowłosemu.
– Na tyłach może pan odebrać swojego konia. – Niski pan machnął ręką i ktoś już wychodził, aby zmienić konie.
Niedługo później Seth prowadził rocznego ogiera przez ulicę do swojego domu. Konik był lekko strachliwy i niepewny, ale posłusznie podążał za bogiem. Wkrótce dotarli do masywnej posiadłości otoczonej licznymi barierami, brama otworzyła się, kiedy przyłożył do jej powierzchni dłoń, zaklęcie rozpoznało magię i pozwoliło wejść, a kiedy przeszli potężne drzwi zamknęły się za nimi. Ciemnooki wszedł z młodzikiem do stajni, która świeciła pustkami, gdyż Seth nie spędzał tu dużo czasu. Jednak większość rzeczy była kupiona i zaklęta przeciwko wpływowi czasu, więc też zdatna do użytku. Koń został wprowadzony do sporego boksu, gdzie pojawił się później pojemnik z jedzeniem, a sam bóg wziął się do roboty, zbierając różne potrzebne przedmioty.
Wkrótce uzbrojony w szczotkę, kopystkę i wiadro z wodą stanął przed ogierem. Wiedział, że nadchodzące zadanie z pewnością nie będzie łatwe. W końcu Vēzos, bo tak został nazwany koń, był półdziki.
Po ponad godzinie Vēzos prezentował się już znacznie lepiej, z czystą sierścią i uregulowanymi korytami oraz wyczesanym ogonem, już bez żadnych kołtunów ani tam, ani na grzywie. Za to Seth był widokiem godnym pożałowania, włosy sterczące w każdym możliwym kierunku, w dodatku poprzetykane sianem. Cały poobijany i do tego krwawiące ugryzienie na lewym ramieniu, ale był zadowolony z siebie. Zamknąwszy boks westchnął i cmoknął na Vēzosa, który rzucił mu, jak na konia, wkurzone spojrzenie.
– Nie patrz tak na mnie, to dla twojego dobra, niewdzięczniku – prychnął i przewrócił oczami, oddalając się po czym zasunął za sobą drzwi do stajni, zostawiając ogiera samemu sobie.
Można śmiało powiedzieć, że Seth dobrze zajmował się Vēzosem, nawet sprawił mu kompana, Sambar, drugi młody ogier, jednak w znacznie lepszej kondycji. Obydwa konie przyprawiały białowłosego o ból głowy, o ile pomału się z nim oswajały to w dalszym ciągu sprawiały niemałe kłopoty. A to Sambar znowu rozwalił wyposażenie, a to Vēzos nie pozwalał się złapać, kiedy ciemnooki próbował posmarować jego blizny maścią… lub zrobić cokolwiek. Jednak Seth za żadne skarby nie oddałby dwójki zwierzaków. Samo patrzenie jak brykały po trawiastej przestrzeni nagradzało mu trudy z zadbaniem o dwa trochę dzikie koniki. Starał się spędzać jak najwięcej czasu, próbując pokazać, że wcale nie jest taki straszny, co przynosiło małe, ale jakieś, efekty.

Kilka dni później wabił Sambara kawałkiem mięsa, aby spróbować założyć mu kantar. Ciemniejszy rumak patrzył na niego mlecznobiałymi oczami, szóstym zmysłem, wyczuwając podstęp, jednak zapach smaczka był zbyt silny i stukając kopytami podszedł bliżej. Kiedy wyciągnął szyję, próbując pochwycić oferowany przysmak Seth odsunął rękę w tył. W drugiej dłoni miał kantar, który był trzymany, tak aby koń musiał sam włożyć w niego łeb, żeby sięgnąć jedzenia. Niestety Sambar prychnął i machnął niecierpliwie głową.
Po kilku kolejnych minutach mówienia i nakłaniania ogiera w końcu udało się założyć kantar, nie wywołało to na szczęście niezadowolenia u zwierzęcia, co Seth zaklasyfikował jako sukces. Potem przyszła kolej na Vēzosa, który, ku niedoli białowłosego, był dużo bardziej nieufny w stosunku do swojego pana.
Mamrocząc pod nosem został zmuszony do stania w piekącym wieczornym słońcu, już bez kantara, bo po wielokrotnych próbach okazało się, że dla drugiego konia to jeszcze za wcześnie. Z wyciągniętą dłonią czekał cierpliwie, aż młody rumak zdecyduje się podejść bliżej. Minuty upływały, a Vēzos z uszami postawionymi na sztorc, krążył wokół boga widocznie, nie mogąc się zdecydować, czy chce się zbliżyć do tej dwunożnej podejrzanej istoty, czy nie. Sambar został na ten czas zamknięty w boksie, aby nie rozpraszał drugiego konia.
Krok w jedną stronę.
Zmiana kierunku.
Kilka w drugą stronę.
Znowu zmiana kierunku.
Vēzos krążył ciągle w tej samej odległości, niepewny i trochę nerwowy, pomimo faktu, że Seth nie wykonywał żadnych ruchów, które można by było uznać za gwałtowne. Kilka kolejnych minut minęło w ślimaczym tempie, wlekąc się jak Felis, po tym, jak Sol spuściła mu manto. Białowłosy uśmiechnął się delikatnie na tę myśl. Ile to już minęło, odkąd został zrzucony do Erüme? Z pięć dni niedługo będzie, ale jakoś specjalnie nie spieszyło mu się, żeby wracać na boski dwór. Miał przecież zajęcie, które było dużo przyjemniejsze, niż kłócenie się z Medarem o to, czy odwala swoją robotę jako opiekun miasta wystarczająco dobrze.
W czasie, kiedy on zatopił się w myślach o reszcie bogów, Vēzos zdecydował się podejść bliżej, powoli i ostrożnie chapnął z ręki Setha kawałek mięsa. O dziwo zamiast odbiec od razu z miejsca, w którym bóg mógł go dotknąć stał uparcie i machnął łbem. Biorąc jeden eksperymentalny krok ciemnooki przysunął się bliżej. Koń dalej stał. Jeszcze krok bliżej. Żadnej reakcji. Kilka następnych i Seth stał tuż przed głową zwierzęcia. Wyciągnął rękę i kiedy ogier ani drgnął, pogłaskał go po szyi. Nabierając pewności przysunął się jeszcze bliżej i z uśmiechem kontynuował ruchy dłoni, drugą, miziając konia po chrapach.
– Nie jestem już taki straszny jak wcześniej, hm?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz