Nocą ogień wyglądał po stokroć bardziej przerażająco.
Wóz ledwie wyhamował pośród innych, tych które miały bliżej, przyjechały szybciej, zajął miejsce między jednostką z Lower Hellpost, a opasłą karetką, jedną z tych należących do szpitala wojskowego. Wyskoczyli z wozu, chwilę zajęło im zorientowanie się w sytuacji.
Stara fabryka zamieniona na klub nocny, teraz stała w płomieniach. Czerń dymu zakryła niebo, w miejscu gwiazd tańczyły iskry, żarzące się fragmenty opadającego dachu. W środku – ludzie. Młodzi, chcący się, zabawić, spędzić ten czas ze znajomymi, z drugą połówką, a może po prostu szukający szczęścia, krótkiej przygody, uśmiechu losu. Tej nocy los nie uśmiechał się do nikogo, raczej rechotał okrutnie, gry kolejne ekipy strażackie wbiegały w paszczę rozszalałego żywiołu, próbując wydrzeć z niej tyle żyć, ile się dało. Ludzie pokładali się na noszach, siedzieli bezwładnie na betonie, z kolorowymi karteczkami triażu zawieszonymi w widocznym miejscu, a gdzieś z boku, trochę dalej, leżała ciemna płachta. Pod nią – cisza i bezruch. Kakofonia kasłania, krzyków, ludzi szukających się nawzajem, medyków wołających o zestaw do resuscytacji, ryku nieodległych płomieni, atakowała uszy Janka, lecz strażak nauczył się już wyłuskać z tego chaosu potrzebne informacje, wiedział, jak dostroić zmysły do sytuacji.
Stara fabryka zamieniona na klub nocny brzmiała zachęcająco tylko na reklamach. Wielka, pusta przestrzeń, chaotycznie podzielona na sceny i sale, na prywatne pokoje, na miejsca z przeróżnymi grami, wszystko wykonane w drewnie, obciągnięte materiałem, ozdobione fantazyjnymi światłami, jeszcze z dobrym nagłośnieniem, a więc mnogością kabli i przewodów, zmieniło się teraz w płonący labirynt, okrutną pułapkę, która za zły wybór korytarza karała śmiercią.
— Wyciągniemy dzisiaj dużo trupów, szefie — powiedział cicho Tarik, obserwując rozwijającą się przed nimi katastrofę.
Kapitan Arnbjǫrg nie odpowiedziała, orli profil odcinał się na tle tańczącego wściekle ognia.
— Janek, Gulm. Wyciągnijcie tylu żywych, ilu dacie radę. Ylva, Tarik, wesprzecie medyków. Vlad, spróbuj dowiedzieć się, jaki jest dokładny obraz sytuacji, wróć do mnie z raportem. Elowen, zostaniesz tutaj, wydasz sprzęt, zareagujesz jeśli sytuacja się zmieni. — Kapitan skinęła im głową z powagą. — Ruszajcie.
Ruszyli. W ciężkiej kurcie, z kaskiem, maską, butlą, plecakiem i rękawicami, trudno było rozróżnić jednego członka drużyny od drugiego – chyba tylko imię na plecach i na piersi na to pozwalało, choć wśród ognia i dymu nikt nie zwracał na to uwagi. Nie, wtedy każdy z nich był po prostu strażakiem, ratunkiem w obliczu śmierci, tym, kto stał pomiędzy człowiekiem i furią natury, czy był to wygłodniały ogień, szalejący wiatr, wzburzona woda czy osuwająca się ziemia.
— Gulm! Tam!
Półork obejrzał się, odnalazł wzrokiem miejsce wskazywane przez Janka.
Ściana fabryki wgłębiała się lekko, w mroku nocy, przy leżących tam śmieciach i przypadkowych rzeczach, ciężko było dostrzec przejście. Janek nie musiał go widzieć. Słyszał serca stłoczone w panice, bijące szybko, rozpaczliwie, gdy instynkt przetrwania kazał szarpać drzwi, pewnie opatrzone zieloną plakietką, ignorowaną na co dzień, ratującą życie przy katastrofie. Tylko że plakietka kłamała, bo drzwi, choć tak wytrwale szarpane, kopane, choć rozpaczliwie uderzane pięściami, to jednak nie ustępowały, i zamiast ratować, skazywały na śmierć.
Dopadli drzwi, Gulm kopniakiem odwalił jakąś skrzynkę, wytargał worek śmieci, pirzgnął go za siebie. Janek spojrzał na bliźniacze uchwyty obu skrzydeł, okręcone łańcuchem, zabezpieczone kłódką. Mózg na razie nie chciał zastanawiać się nad tym, dlaczego drzwi są tak stare, a łańcuch z kłódką błyszczą nowością. Zamiast tego Janek złapał, szarpnął, ogniwa posypały się jak łańcuch pereł, kłódka ciężko pacnęła o beton. Mężczyzna złapał za uchwyty, zaparł się, pociągnął. Drzwi wygięły się, stęknęły, spomiędzy skrzydeł prychnęło nieco dymu i gorąca. A potem zamek puścił, dym i żar buchnęły prosto w strażaka, w jego ramiona wpadła trójka osób.
Kasłali, aż zginało ich w pół, ubrania mieli osmalone, przypalone, włosy w nieładzie, twarze umazane sadzą, czerwone od ognia, ale ruszali się o własnych siłach, dawali radę.
— W środku — chłopak zaniósł się kaszlem — inni…!
Gulm pokierował go gestem w stronę karetek, odwrócił się do Janka. Nie musieli nic mówić, Gulm ściągnął ogniotrwałą linę, przywiązał ją do drzwi, a potem ruszyli w ogień i dym.
Kolejne rozkasłane, osmolone grupy, które znajdowali, podążały ku nadziei, łapiąc się kurczowo liny, ufając jej wskazówkom, że doprowadzi ich do wyjścia. Po jednej, po dwie osoby, Janek wyłapywał spanikowanych imprezowiczów, Gulm kierował ich ku bezpieczeństwu, chłodowi nocy i kroplówkom od pomocy medycznej. Labirynt ognia zdawał się nie kończyć, obaj już dawno straciliby orientację, gdyby nie serca bijące wokół, jedne siłą, skupieniem, determinacją, inne paniką, bólem, w końcu nadzieją, ulgą, gdy dwie grupy się spotykały. Instynkt burzył się, nie wiedząc już, gdzie go kierować, aż pokazał mu tam!, w górę!, DALEJ! Tam, gdzie była jeszcze krew.
— Gulm!
Półork odwrócił się do niego.
— Przywiąż linę. Mamy poszkodowanego.
W stroju strażaka nawet skinięcie głową słabo było widać, na kciuk w górę nie było czasu, każda sekunda decydowała o życiu i śmierci, więc Gulm po prostu przywiązał linę do metalowego uchwytu w ścianie (czy tu miała być gaśnica?), ruszył za Jankiem.
Przedarli się przez opadającą z płomienistym westchnieniu kotarę, dotarli do…
To musiała być kiedyś scena, a może osobna loża, taka prywatna, może nad parkietem, z której wysokości można było oceniającym spojrzeniem przesunąć po bawiących się klientach klubu, a może jednak ściany tam były, i te spalone resztki stanowiły ich rusztowanie, nie zaś namiastkę barierki. Wysokość na niecałe piętro – gorąc i dym zmusiłby zdrowego człowieka do skoku, ale nie rannego. Ogień radośnie chrupał już podtrzymujące platformę drewniane wsporniki, podłogą nie zajął się tylko dlatego, że ktoś porządnie ją zbił, deska przy desce, wzmocnił wszytko metalem. Ale podłoga się nagrzewała, wsporniki puszczały. Konstrukcja mogła runąć w każdej chwili.
— Widzę — Janek usłyszał głos Gulma w kasku.
Spomiędzy barierek zwisała dłoń. Bezwładna, lecz Janek nadal wyczuwał puls, zdobycz żyła, choć była unieruchomiona, osłabiona.
— Heej! Proszę pani!
Dłoń poruszyła się lekko, nad krawędzią mignęły włosy. Kobieta się odezwała, ale słowa pochłonął dym i trzaskający ogień. Poszkodowana zakasłała, zapachniało mocniej krwią.
— Wysoko. Nie widzę żadnych schodów. Doskoczysz?
Janek zawahał się.
— Wyląduję, wszystko się zawali, polecimy oboje. Potrzebujemy czegoś na drabinę.
Rozejrzeli się. Ogień nie był jednak łaskawy, wśród resztek konstrukcji nic nie wyglądało na coś zdolnego sięgnąć podwyższenia, a już tym bardziej utrzymać ciężar dwóch osób.
— Podsadzę cię — powiedział w końcu Janek. Ryzykowne, niezgodne z regulaminem. Gulm potrzebował tylko ułamka sekundy na zastanowienie.
— Dawaj.
Stanęli przy platformie, Janek pochylił się, zrobił koszyk z dłoni. Obaj byli postawni, wysocy, ale Gulm był smuklejszy. Pewnie wsadził buta w przygotowane rękawice, na „hop!” odepchnął się od ramienia Janka, dźwignął w górę, sięgnął krawędzi. Janek uniósł go ile mógł, stanął szerzej na nogach, szukając największej stabilności.
— Proszę pani? Jak się pani czuje?
Janek słabo widział, co się działo na górze. Gulm balansował mu trochę na rękach, kobieta jęknęła, spróbowała przesunąć się na platformie.
— Ja panią ściągnę, proszę się tu złapać…
Janek słabo widział, co się działo na górze, ale za to bardzo dobrze widział, co się działo na dole. A na dole nie działo się dobrze.
— Gulm. Szybciej.
Półork nie odpowiedział. Przyjął, skupił się na poszkodowanej.
— Zdejmiemy panią z tego, proszę… jeszcze kawałek… O, właśnie!
Gulm wbił mu podeszwę, Janek nawet się pod nim nie poruszył.
— …na mnie się oprzeć… Tak, proszę uważać…
Janek spiął mięśnie, czuł ten moment i wtedy…
— Mam!
Gulm złapał dodatkowy ciężar, zachwiał się, Janek asekurował, konstrukcja zatańczyła trochę, ale wytrzymała. Mężczyzna ostrożnie postawił partnera na ziemi, wyprostował się, odpiął drugą maskę z przenośną butlą, podał kobiecie. Nie miała siły nawet podnieść ręki, przytrzymać jej przy twarzy. Błędny wzrok przelewał się od strażaka do strażaka, ubranie lepiło się od krwi, kobieta jęknęła tylko, gdy Gulm ucisnął jakiś wrażliwszy punkt.
— Dobra, to teraz…
Janek zdążył się tylko pochylić nad nimi, otoczyć ich ramionami, pchnąć w dół, wygiąć grzbiet w łuk, niczym wierzba. A potem ogień zrobił swoje, konstrukcja runęła mu całym ciężarem prosto na plecy.
Wrócili półprzytomni ze zmęczenia, dogaszali zgliszcza do rana. Na miejscu zginęły trzydzieści dwie osoby, dwanaście było w stanie krytycznym, a lekarze spodziewali się, że liczba ofiar wzrośnie. Gulm był cały, kobieta trafiła do szpitala, jej życiu nie zagrażało niebezpieczeństwo. Wyciągnęli mnóstwo osób, ale nastrój w remizie przypominał pogrzebowy kir rozciągnięty między pomieszczeniami. Cisza miażdżyła.
Janek wracał do domu jak koń do stajni. W remizie wziął szybki prysznic, zakrył się ręcznikiem, szybko ubrał, korzystając z tego, że wszyscy są zbyt zmęczeni, zbyt pogrążeni we własnych myślach, żeby mu się przyglądać. On też się sobie nie przyglądał. Zrobił to w domu.
Gulmowi wmówił, że konstrukcja była przepalona, głównie dostał po plecaku i żeby zabierali poszkodowaną do ratowników. Półork uwierzył, przecież Janek pierwszy ruszył w stronę wyjścia, jak mógł biegać, to nie mógł oberwać tak mocno. Tylko że Janek żył na tym świecie według innych zasad, spisanych ongiś w sercu lasu, Gulm oczywiście nie miał o nich pojęcia.
Janek ściągnął koszulę, stanął przed lustrem w swojej łazience, obrócił się.
Plecy miał jak wielka śliwka, nawet to wgłębienie, gdzie biegł kręgosłup przypominało tę śliwkową dupkę, po której łatwo było owoc rozłamać. Plecak niespecjalnie zamortyzował upadek podestu, Janek przyjął na siebie pełen impakt rozpędzonych kilogramów starannie zbitych desek, wzmocnionych metalem i przygotowanych chyba na to, by ktoś na nich najdziksze hołubce wykręcał. Bolało jak sto piorunów, ale ból Janek mógł zignorować. Wiele razy w życiu coś go bolało, nauczył się sobie z tym radzić.
Sięgnął dłonią, z ludzką ciekawością dotknął własnej skóry, westchnął, gdy nawet to delikatne muśnięcie wywołało nową falę bólu.
Jego ciało regenerowało się szybko, to prawda, ale Janek już dawno nie był tak silny, jak kiedyś. Fizycznie wciąż dystansował większość ras, wciąż dym i ogień nie były dla niego tak morderczym zagrożeniem, jak dla innych, lecz powoli, nieubłaganie słabł. Jego zegar ruszył, gdy rodziców zatrzymał się na wieczność.
Nie od razu to zauważył, zmiany były subtelne, lecz nieodwracalne. To ta broda, która przestała przypominać młodzieńcze kłaki, a zaczęła wyglądać jak coś, co mógłby nosić mężczyzna, kazała mu spojrzeć na siebie z większą uwagą. Przyjął to Janek spokojnie, jak przyjmował zmiany pór roku. Według słów tego dziwa z lasu, to, czym karmiony był za dzieciaka, tego będzie potrzebował przez resztę żywota. To będzie mu ochroną i narzędziem, to będzie mu lekarstwem i jedzeniem, to będzie wsparciem i otuchą. I tego już nie miał, stracił na zawsze, jako jedyną pamiątkę mając dwie mosiężne obrączki, które nosił związane rzemykiem.
— Taki to już los — powiedział do swojego odbicia, naciągnął z powrotem koszulę i poszedł do kuchni. W lodówce czekały na niego pierogi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz