03 listopada 2025

Od Raouna – Kość

Spokojnym krokiem przemierzał korytarz szpitala, pogodnie witając się z każdym pracownikiem. W jednej ręce trzymał swoją torbę, w drugiej kubek kawy, którą się co kilka metrów delektował. Akurat uzbierał wystarczającą ilość pieczątek w kawiarni, by odebrać jedną porcję za darmo. Niezwykle go to cieszyło. Nie narzekał wcale na brak pieniędzy, wręcz gdyby się uparł, to mógłby kupić cały lokal, ale nic bardziej nie cieszyło jak darmowa satysfakcja dla kubków smakowych.
Przywitał się z Rose, pielęgniarka skomentowała, że wyglądał na mającego dobry humor. Cóż, tak w istocie było – miał przeczucie, że ten dzień będzie dla niego jednym z tych lepszych. Nie czyhało na niego w grafiku wiele operacji ani nocny dyżur, również otrzymał informację, że pewna osoba chciała się w nim spotkać. Jeszcze z Basharem zamierzali odwiedzić sallandirską knajpę, która niedawno się otworzyła niedaleko szpitala, przypomnieć sobie smaki dawnej wycieczki do pustynnego kraju. Humor nie mógł mu nie dopisywać.
Wszedł do swojego gabinetu, zamknął za sobą drzwi. Podszedł do biurka, położył na nim torbę z kubkiem. Wtem zamarł.
Wolno rozejrzał się po pomieszczeniu.
— Co jest? — wyrwało mu się z ust.
Pan Kościowski, szkielet dydaktyczny, którego sobie zażyczył do gabinetu, normalnie stał w kącie przy oknie, porankami grzejąc swoją czaszkę w promieniach słonecznych. No, właśnie, normalnie, ponieważ ku dość sporemu zdziwieniu Raouna dzisiaj tego nie robił.
Ba, nigdzie go nie było.
Bóg przeleciał wzrokiem po całym gabinecie, zbadał każdy jego zakamarek. Nie no, mierzący sto siedemdziesiąt pięć centymetrów szkielet na metalowym stojaku nie mógł mu umknąć. Ani tym bardziej nie mógł sobie pójść na spacer, zostawiając za sobą stojak. Sztuczne szkielety nie poruszały się same z siebie.
Wyciągnął z kieszeni płaszcza komórkę, wysłał krótką wiadomość do Bashara. Kilkanaście sekund potem otrzymał odpowiedź, że nie, onkolog nie widział się z panem Kościowskim, zwłaszcza że już miał panią Kościowską. To w takim razie gdzie wcięło jego szkielet? Kto śmiał mu go zabrać?!
Popytał kręcących się w tej części szpitala pracowników, lecz żaden nie był w stanie mu pomóc. Wreszcie postanowił zajść do pomieszczenia z monitoringiem wizyjnym. Wyjaśnił jednemu z ochroniarzy swoją sytuację, tamten zgodził się pokazać nagranie z kamery mającej widok na wejście do gabinetu transplantologa.
Trochę przesuwania, parę skoków, aż wreszcie dwójka natknęła się na dość interesujący widok. Raoun dostał zapewnienie, że nie, nie oszalał, a szkielet sam nie się nie wyprowadził. Ktoś go wyniósł. Dwóch złodziejaszków. Bóg przyjrzał im się dokładniej, gdy nagle westchnął ciężko.
— Pramatko, trzymaj mnie — mruknął do siebie.
— Czy mam zgłosić kradzież? — zapytał pracownik.
— Nie trzeba, sam się tym zajmę. Dziękuję za pomoc.
Odwrócił się na pięcie tak gwałtownie, że aż zafalował za nim kitel, który dopiero założył. Wyszedł na korytarz, szybkim krokiem skierował się w tylko sobie znanym kierunku.


— Okradli cię? Straszna rzecz.
Usłyszawszy te słowa, Raoun zmrużył oczy w wyraźnym podirytowaniu. Wykonał nieco głębszy wdech, zmierzył wzrokiem przywdzianą nonszalancką miną twarz Dantego.
— Czyli nic o tym nie wiesz? — spytał.
— Cóż, goszczę w tym konkretnym szpitalu nierzadko, ale to ze względu na moją Miłość. — Tamten wzruszył ramionami, po czym zagarnął palcami do tyłu jeden z blond kosmyków. — Patrz, a to szuje: okraść szpital, miejsce, w którym czyniło się tyle dobra. By się wzięli za coś innego, na przykład takie niebieskie psowisko.
Z tym czynieniem tyle dobra w szpitalu to bóg by się trochę kłócił, ale nie to było teraz ważne.
— No, nic. W takim razie będę musiał szukać dalej. — Westchnął.
Zaczął iść w stronę wyjścia. Dante pożegnał go, życzył powodzenia w łapaniu sprawców. Gdy bóg zniknął za drzwiami, syren odczekał chwilę, po czym odetchnął z wyraźną ulgą. Już miał pójść w swoją stronę, nawet się odwrócił, ale zatrzymał się gwałtownie, ponieważ tuż przed sobą ujrzał boga. Tego samego, który jeszcze kilka sekund temu sobie poszedł. Blondyn zachłysnął się powietrzem, niemal odskoczył do tyłu.
— Nie rozmawialiśmy ostatnio o tym, że powinieneś przestać nas tak nachodzić jak jakiś duch? — rzucił.
— Nie rozmawialiśmy ostatnio o tym, że macie nie powodować problemów w moim szpitalu? — odbił pałeczkę Raoun.
— Kiedy ja o niczym nie wiem?
— Nie próbuj robić głupca z istoty, której potęgi nie jesteś w stanie sam pojąć. — Pogroził mu palcem.
Widząc to, Dante uniósł ręce w geście obronnym.
Fancy słowa nie czynią kogoś wielkim, wiesz?
— Gdzie szkielet?
Syren myślał, że zagra debila i w tak banalny sposób uda mu się zbyć Boga Spirytyzmu? Ha, niedoczekanie! Na nagraniu ewidentnie on pomógł Octavii wynieść pana Kościowskiego, a teraz jeszcze został zastany w domu dziewczyny – z pewnością dalej coś kombinowali. Raoun mógł się założyć o dwa palce, że Dante miał odgonić białookiego, a tymczasem Octavia kontynuowała ich intrygę.
Na co był im ten szkielet? Raouna to nie obchodziło. W szpitalu było ich tak wiele, mogli sobie zagarnąć dowolny, to wzięli akurat jego! A zapytać nie łaska? Co, solidarność Trójcy nagle się nie liczyła? Nie trzeba było informować o czynach jednych członków wpływających na pozostałych?
Wyprzedził Dantego, który otworzył usta, by znów nakłamać (dało się to wyczytać z jego głupkowato niewinnej miny), mówiąc:
— Widziałem was na monitoringu.
W odpowiedzi tamten chwilowo się skrzywił.
— A nie pomyślałeś, że to mogła być iluzja? — Położył dłoń na grożącym mu palcu i powoli go opuścił. — Albo maska?
— Ta, i to akurat sprawka Suyeon. — Odtrącił jego rękę. — Nie każ mi przywoływać Dusznika.
— A wiesz, że nieraz groziłeś tym całym Dusznikiem, a nigdy jeszcze go nie pokazałeś?
Bóg przysięgał, że w końcu mu pęknie żyłka. Nie obchodziło go, że Dante był partnerem Bashara, opęta go i własnoręcznie zgoli na łyso, a włosy przerobi na grzywy dla zabawkowych kucyków.
— Naprawdę chcesz go dobrze poznać? — Spojrzał prosto w mroźnoniebieskie oczy, białe źrenice błysnęły mocniejszym światłem.
— Raoun, serio nie wiem, co się stało z twoim kościotrupem...
— ALDENTE, TA FARBA NIE CHCE SIĘ TRZYMAĆ KOŚCI!
Dwójka zamilkła, jak jeden mąż spojrzała w stronę korytarza za ołtarzem, prowadzącego do pomieszczeń służbowych, a z którego dobiegło wcześniejsze wołanie. W całej głównej części świątyni zapadła kompletna cisza, która jednak szybko została przerwana przez nagły stukot obcasów. Dante przestąpił z nogi na nogę, powrócił wzrokiem na Raouna... a raczej miejsce, gdzie jeszcze chwilę stał. Rozejrzał się pospiesznie, uniósł nieco brwi, nie mogąc nigdzie dostrzec białookiego.
— DENTYSTO, MÓWIŁEŚ, ŻE SZKIELETY DEDUKCYJNE NIE ŻYJĄ!
Blondyn zerwał się jak poparzony, pobiegł do korytarza. Wpadł do jednego z pomieszczeń, zamarł na widok Octavii szamotającej się z częściowo pomalowanym na różowo kościotrupem. Skoczył do dziewczyny, ruchami rąk chyba próbował jakkolwiek pomóc, ale wahał się, prawdopodobnie ze względu na jeszcze mokrą farbę.
— On nie żyje, to Raoun! — zawołał.
— Rando? — Dziewczyna przystanęła, żeby spojrzeć na Dantego; akurat w tym momencie koścista dłoń przejechała po jej twarzy, pozostawiając za sobą długie, różowe ślady. — Rando, gdzie reszta twojego ciała?
Odepchnęła szkielet, tamten na moment się zachwiał. Spuścił nieco czaszkę, skierował oczodoły na jedną ze swoich rąk.
— Uch, co zrobiliście! — jęknął głośno z lekkim efektem echa w głosie; prawdopodobnie by się skrzywił, gdyby nie, cóż, same kości.
Raoun nie wierzył, że to się naprawdę działo. Octavia i Dante ukradli szkielet z jego gabinetu. Po co? Żeby zabrać do domu dziewczyny i pomalować na różowo! Ha! A to dobre! Normalnie pękał ze śmiechu! Umierał! Już umarł i zostały z niego tylko kości! Pomalowane na różowo!
Bashar z Zahrą chyba się nie obrażą, jak bóg zrobi z ich połówek tymczasowe puzzle. Kto wie, Zahrze się może spodoba pomysł takiej łamigłówki, będzie miała build-a-girlfriend.
— No sorry, Rowan, nie wiedzieliśmy, że to ty! — Octavia prawie brzmiała, jakby jej było przykro. — Mogłeś się odezwać, zanim zaczęliśmy cię malować!
— Nie, Octavia, to Raoun, ale to nie jego ciało — próbował ją naprostować syren.
— No nie jego, bo tego ciała nie ma, zostały same kości.
W pomieszczeniu zapadła grobowa cisza. Dante i Raoun skupiali wymownie swoją uwagę na dziewczynie. Patrzyli tak na nią, patrzyli, dopóki tamtej nie zaskoczyły trybiki z czarnej materii.
— A, że on robi ten swój trick z przejmowaniem kontroli? Szczurza dżuma, zapomniałam o tym, a mogliśmy poprosić wcześniej, żeby tak zrobił i wtedy łatwiej by nam się malowało.
Nikt nie skomentował tej wypowiedzi, o dziwo nawet Dante.
Bóg westchnął głośno. Wywróciłby oczami, gdyby kościotrup je miał.
— Co wam strzeliło do łbów? — Załamał ręce, zmierzył dwójkę pustymi oczodołami.
— Zapytałam na Chrupasie o pomysły na dekoracje do mojego jakże cudownego domostwa i ktoś niezwykle mądry podesłał mi genialny pomysł — pospieszyła z tłumaczeniem Octavia.
Podparła się rękami na biodrach, ale szybko zabrała palce, gdy zdała sobie sprawę, że właśnie pozostawiła na ubraniach różowe plamy (a raczej dodała nowe do kolekcji).
Raoun powstrzymał się przed uderzeniem ręką w czoło, wróć, kość czołową. Oczywiście, że chodziło o ten post. Parę dni temu widział wpis od Octavii, a nawet komentarz nieznajomego sugerujący postawienie w świątyni mroku i zagłady kontrastującego z wystrojem, kolorowego kościotrupa. Odrzucił to jednak na drugi plan, kompletnie nie spodziewając się, że teraz będzie walczył ze zorganizowaną przestępczością jego własnej drużyny.
Co za żenada.
— Tak, genialny pomysł obejmujący skradziony szkielet, różową farbę z domu Dantego i... — rozejrzał się wokół — skrzydła wróżki. Je też ukradliście?
— Nie. — Octavia brzmiała na lekko oburzoną. — Wzięłam z wypożyczalni kostiumów. Tylko nie wiem, czemu właściciel za mną gonił. Przecież mu powiedziałam, że pożyczam.
— Na stałe, ale pożyczone — dodał rozbawionym tonem Dante.
— Dokładnie.
Dwójka przybiła sobie piątkę niczym rodzeństwo, któremu udało się znowu coś zmalować. Blondyn posyłał białookiemu ten swój charakterystyczny półuśmiech, dopóki po złączeniu dłoni z Octavią nie poczuł czegoś mokrego. Zerknął na swoją rękę, skrzywił się wyraźnie.
Raoun z każdą sekundą miał coraz bardziej dość.
A zapowiadało się na tak dobry dzień! Darmowa kawa, mało operacji, brak dyżuru nocnego, wycieczka z przyjacielskim demonem do sallandirskiej knajpy, na Prawo Równowagi! Dlaczego wszystko musiał szlag trafić?! Czy ten dzień miał zbyt wielką wartość, przez co musiało coś się zrujnować?
Nie. Stop.
Jego dzień wcale nie był zrujnowany.
— Wiecie, co — zaczął podejrzanie spokojnym tonem — mam dość.
Nim reszta zdołała jakkolwiek zareagować na te słowa, szkielet bezwładnie osunął się na podłogę. Tamci stali nieruchomo, gapiąc się na kości, dopóki nie ujrzeli kątem oka białookiego, który pojawił się obok nich.
— Możecie go sobie zachować — oznajmił Raoun. — Tylko spróbujcie coś jeszcze zabrać z mojego gabinetu, to...
— Przywołasz swojego Dusznika? — dokończył za niego Dante, obdarzył zawadiackim uśmieszkiem.
Bóg Spirytyzmu wyciągnął w jego stronę rękę, zamajaczył w niej jakiś długi, mglisty kontur. Białe źrenice lśniły jasno, lecz krótko potem blask wrócił do normalnego, a tajemnicza smuga zniknęła. Z ust wydobyło się ciche westchnięcie. Nie, nie mógł się dawać emocjom, nie w tego typu sytuacjach.
Odwrócił się na pięcie, koniec płaszcza za nim zafalował. Wyszedł z pomieszczenia, ruszył korytarzem do wyjścia, bez zbędnego pożegnania znikając z tego miejsca. Dante i Octavia zostali sami.
— Właśnie — odezwał się wtem syren — czy ty wcześniej nazwałaś mnie dentystą?
— A co to takiego? — Dziewczyna posłała mu pytające spojrzenie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz